Odwiedzając niewielkie państwo Brunei spełniłem nie tylko marzenie z dzieciństwa, ale równocześnie wykonałem jedno z dwóch założeń, które przygnały mnie tu, na Borno. Drugą, równie ważną sprawą, którą chcę tutaj załatwić, jest spotkanie z dalekim kuzynem, z którym rozstałem się, jak chcą zwolennicy teorii ewolucji, jakieś bagatela 6.000.000 lat, temu, a który właśnie tutaj wyznaczył sobie swoją małą ojczyznę i przez tyle, tyle lat na mnie czeka. Można by, rzec, że i ten cel ma, zatem coś wspólnego z dziecinnymi marzeniami. Przecież wtedy, to nie tylko ja, ale i cała ludzkość była jeszcze raczkującym dzieciakiem i bujała się w kołysce, snując być może podobne do naszych marzenia. A teraz? Teraz jest inaczej. Teraz wydorośleliśmy i niektórym tak jak mi jest dane realizować dziecięce marzenia i już jestem bardzo ciekaw naszego spotkania, no i tego czy się, aby poznamy? W stosownym czasie wszystko na pewno opiszę na moim blogu, ale póki, co muszę się skupić na czymś innym. Muszę pomyśleć gdzie mam w ogóle szukać, a potem jak tam trafić.

Zasadniczo w tropikalnych dżunglach Borneo, orangutany, bo o nich mowa, żyją wszędzie. Jednak, jako że należą do małp preferujących samotny tryb życia i w większości przebywają na drzewach, wcale nie tak łatwo je spotkać. Wyśledzenie orangutana wymaga sporego nakładu sił i czasu, a że tych z wiadomych względów zbyt dużo nie posiadam, przeto już dawno zdecydowałem, że odwiedzę, jedynie któryś z parków lub rezerwatów, w których przy pomocy człowieka, ale w naturalnych warunkach żyją niestety narażone na wymarcie, te sympatyczne pomarańczowe człekokształtne małpy. W takim parku spotkać mi je będzie znacznie łatwiej i szybciej i o to mi chodzi. Parków na całej wyspie jest sporo, a że żaden z nich podobno ani lepszy ani gorszy od drugiego, przeto obieram ten leżący najbliżej drogi do Indonezji i dlatego wybieram się właśnie z powrotem z Brunei do Kota Kinabalu.

Jak uważni czytelnicy pamiętają moim głównym celem przybycia w tę stronę świata są „szczęśliwe wyspy” w zatoce Tomini, gdzieś między Borneo a Sulawesi. Na nich zamierzam, po długiej wędrówce przez pół Azji, chwilkę się powygrzewać na piaszczystych plażach i koralowych lagunach, a wypad na Borneo, do Brunei i w poszukiwaniu ludzi lasu, czyli orangutanów, miał być tylko dodatkiem do przygody w tym rejonie. To właśnie tłumaczy, dlaczego nie mam ani sił, ani czasu na długie włóczęgi w głąb wyspy w poszukiwaniu nowych dróg, i wracam tam skąd przyjechałem. Z Kota Kinabalu mam najlepsze połączenie na indonezyjską część wyspy, a z Indonezji jak mniemam znajdę morskie połączenie z Sulawesi. Z tego, co zauważyłem na mapie między Kota Kinabalu, a indonezyjską granicą w Sandakan, jest duży rezerwat orangutanów i to właśnie o niego po drodze zahaczę, by spotkać mieszkających w nim krewniaków.

Taki mam przynajmniej plan i pewnie to wszystko, o czym teraz piszę kiedyś się wydarzy. Ale to dopiero kiedyś. Teraz znacznie ważniejsze dla mnie jest to co jest. A jest tak. Żeby droga powrotna do Kota Kinabalu, nie była monotonna i taka sama jak w tę stronę, postanawiam nieco sobie ją urozmaicić. Wrócę statkiem, mając oczywiście ogromną nadzieję, że przejażdżka łodzią, promem, statkiem, czy co oni tam będą mieli, wzdłuż północnego wybrzeża trzeciej największej wyspy świata, będzie niezłą przygodą. Nie sądzę jednak, że przygoda rozpocznie się zanim się jeszcze zacznie.

By dotrzeć do Kota Kinabalu drogą morską, muszę najpierw autobusem wyjechać z Brunei i dostać się do najbliższego portu w Malezji do Labuan. W biurze informacji, jeszcze w Banda Seri Begawan, dowiaduję się o morskie połączenia do Kota Kinabalu, wybieram odpowiedni autobus, tak żeby zgrać go czasowo z jedynym wieczornym statkiem, kupuję bilet, jadę, dojeżdżam i stoję. Stoję w pełnym tego słowa znaczeniu. Statek, który za godzinę miał odpływać dzisiaj nie odpłynie! Dlaczego? Nie wiem. Nie wiem ja i nie wie nikt. Po prostu nie odpływa i już. W Azji tak czasami jest, że nie zawsze jak coś ma być to jest, i nie zawsze jak coś jest, to znaczy, że miało być (pamiętacie moją podróż autobusem z Rosji do Kazachstanu?). Podobno rano będzie jakiś płynął, co to go w ogóle nie ma w rozkładzie. „Podobno” – oczywiście niewiele znaczy, ale jest nadzieja i to jest pierwsze pół dobrej informacji. Drugie pół, to takie, że podobno na mój bilet będę się mógł zabrać. No to dobra, teraz wystarczy tylko gdzieś przeczekać noc i rano zobaczymy, co dalej.

W międzyczasie słońce ucieka na drugą półkulę pozostawiając tę i mnie w zupełnych ciemnościach, więc nie bardzo chce mi się teraz chodzić i szukać jakiegoś lokum na parę godzin snu. Tym bardziej, że nie wiem ja i nie wie nikt na świecie, o której jutro należy się spodziewać statku widma. W takiej sytuacji wolę pozostać na miejscu. Naprzeciwko jest bar, z jak to zwykle w Azji, wspaniałym i tanim jedzeniem i to jest następny argument żeby zostać na miejscu, natomiast poczekalnia z metalowymi ławko-krzesłami, na których mogę rozłożyć swój podręczny dmuchany materac, toaleta i kontakt z prądem pomocny do zrobienia porannej kawy (grzałkę i kawę też mam przy sobie) ostatecznie przekonują mnie by dzisiejszą noc spędzić w porcie, przy szumie fal i blasku księżyca.

No nie – aż tak romantycznie nie mam. Wprawdzie i fale uderzające rytmicznie o brzeg i ciepły zefirek od morza, miło kołyszą do snu, a złoty księżyc i milion gwiazd wróżą bajkowe sny, to jednak mam jeszcze coś, co w znacznym stopniu, szczególnie na początku, psuje ten czarodziejski nastrój. Ledwo opustoszał port i zamknęły się okoliczne bary, ledwo zostałem sam szykując się do romantycznej nocy, a tu ni stąd, ni zowąd, ze wszystkich stron, schodzą się takie same jak ja bezdomne duszyczki, spragnione jednak bardziej spoczynku niż romantyczności. Nie wiem skąd, ale skądś, wyciągają jakieś stare kartony, jakieś pochowane szmaty i worki, rozkładają to wszystko na ziemi i dziwnie mi się przyglądając, szykują do snu. Dla pazdrażdienia razgawora i zaciągnięcia dobrosąsiedzkich stosunków z przedstawicielami najuboższej sfery malezyjskiego społeczeństwa, częstuję tych najbliżej mnie ciastkami, co to je trzymam w plecaku na wszelki wypadek i atmosfera z miejsca robi się bardzo swojska, do tego stopnia, że teraz mi trochę głupio wyciągać mój dmuchany materac, kocyk, śpiwór i jasiek, bo tak prawdę mówiąc, rozkładając się na takich wygodach poczuję się nieco jak sułtan Brunei w swoim ociekającym złotem pałacu, położonym niedaleko drewnianych, wybudowanych na palach, wsi. No, ale cóż – nie mam wyboru, przecież kartonu, ani szmat też nie mam, więc nic nie zmienię i rozkładam swój „luksusowy  biwak” Na początku, wyciągając się na miękkim posłaniu, wśród bezdomnych leżących na tekturach, czuję się dziwnie. Po chwili jednak przyzwyczajam się i do sytuacji i do towarzystwa, a że miało być nie tylko romantycznie, ale i bajecznie, przeto zamykając oczy i wsłuchując się w szum zasypiam na portowej ławce jak sułtan z baśni 1001 nocy.

Bajkowym przeżyciom na tym nie dosyć. Podróż następnego dnia statkiem po błękitnych wodach Morza Południowochińskiego, niewątpliwie również do takowych należy, a zachód słońca, jaki oczekuje mnie w porcie Kota Kinabalu, dodaje temu wszystkiemu jeszcze większego uroku, a mnie nie pozostaje nic innego, jak tylko wierzyć, że ta bajka nigdy się nie skończy.  

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł