Pamiętacie, jak w pierwszym odcinku „Stawki większej niż życie” oficer gestapo, sturmbannführer (major) Müller, tłumaczył obersturmführerowi SS (porucznikowi), Stedtke, że nie chodzi o to, że Helmut Kloss rozpoznał bratanka, ale o to, że Hans rozpoznał stryja? Pamiętacie? Ja pamiętam, ale proszę się nie bać. Nie będę się rozpisywał o przygodach Hansa Klossa, ani przywoływał wspomnień z dzieciństwa. W dalszym ciągu artykułu będzie o orangutanach i moim z nimi spotkaniu, a skojarzenie z opisaną scenką filmową jest o tyle uzasadnione, ponieważ wjeżdżając autobusem do niewielkiego miasteczka witającego gości ogromnym napisem “welcom to Sandakan the nature City” i jeszcze większą figurą, stojącego na pniu powalonego drzewa, orangutana, zastanawiam się, co będzie nie jak ja rozpoznam mojego dalekiego krewniaka, z którym rozstałem się jakieś 6.000.000 lat temu, ale co się stanie jak on rozpozna mnie? Nad tak zadanym pytaniem, w momencie unosi się kilka odpowiedzi, a rozterka na moim czole i wątpliwej jakości uśmiech, sugerują, że znalezienie tej poprawnej spędzi mi sen z powiek w ciągu dwóch następnych nocy. Dwóch, bo na spotkanie z orangutanami żyjącymi na terenie parku Sepilok, w oddalonej o 20 km od miasta dżungli, mam zamiar wybrać się dopiero pojutrze. Po kilku dniach męczącej podróży do Brunei i z powrotem należy mi się dzień postoju, a że dosyć spokojne, liczące trochę ponad 150.000 mieszkańców, miasteczko Sandakan (w Azji o miastach o zaludnieniu do 250.000 spokojnie można mówić miasteczko), położone nad morzem Sulu, na wschodnim wybrzeżu w północnej części wyspy, wspaniale się do postoju nadaje, przeto znalazłszy hostel z cudownym widokiem na morze i port, ogłaszam jednodniową pauzę.
Przerwa, przerwą, ale pomimo pierwszo-klasowego widoku z okna, nie będę przecież leżał cały dzień w hotelowych czterech ścianach z wzrokiem utkwionym w kawałek widocznego za nim morza. Tym bardziej, że samo miasto, port, kilka wzniesień z punktami widokowymi, większe i mniejsze meczety, a nade wszystko wypełnione owocami, warzywami i tanimi bublami targ, też nie zachęcają do długiego siedzenia w domu. Wychodzę i do wieczora jest fajnie. Jednak następnego dnia rano decyzja o nie pozostawianiu w domu obraca się mocno przeciwko mnie. Trudno w to uwierzyć, ale właśnie w dniu, który zaplanowałem sobie, jako lajtowy, mogło mnie spotkać coś znacznie tragiczniejszego, niż to, co na szczęście nigdy nie przytrafiło mi się w znacznie groźniejszych miejscach i niebezpieczniejszych sytuacjach.
Jak zwykle wtedy, gdy mam trochę „wolnego” rozpoczynam dzień od porannego joggingu. Robię tak z dwóch powodów, a stali czytelnicy już pewnie wiedzą jakich. Po pierwsze muszę zachować, jako taką niezbędną do podróżowania kondycję, a po drugie lubię biegając najpierw troszeczkę rozejrzeć się po okolicy, co później znacznie ułatwia mi zwiedzanie. Tak jest i tym razem. Zanim poranny brzask rozjaśnia horyzont, ciemnego jeszcze nieba, wybiegam, zaopatrzony jedynie w butelkę wody, w kierunku wystającego nad morzem klifu. Do dwóch ostatnich powodów porannej zaprawy, dokładam dzisiaj jeszcze jeden. Wschód słońca nad morzem w strefie równikowej zawsze jest fascynującym przeżyciem, a oglądany z dosyć wysokiego klifu może to wrażenie znacznie spotęgować, więc niechybnie warte jest i wczesnego wstania i kilkukilometrowego biegu pod górę. Tak myślę. Na górze okazuje się jednak, że nic z tego. Duchową ucztę przyglądaniu się wschodzącemu zza morza dniu, zakłócają mi bezpardonowo hordy bezpańskich psów. Pewnie wspominałem już kilkakrotnie, że cała Azja południowo wschodnia (zresztą i Ameryka Południowa też), to ogromny problem setek tysięcy wałęsających się po ulicach bezpańskich psów, z którymi miewam od czasu do czasu, mniejsze lub większe konflikty. Notabene nie tylko ja. Jak donoszą mi moi podróżujący po świecie znajomi każdy miał już pogryzioną nogawkę, a szczęśliwy ten, któremu tylko na nogawce się skończyło. Dzisiaj wygląda na to, że moje spotkanie z bezpańskimi psami z Borneo, a przecież nie dla nich tu przyjechałem, też należeć będzie do tych najbardziej nieprzyjemnych. Póki jeszcze biegnę sobie przez wioskę, nic nie zapowiada dramatycznego rozwoju sytuacji. Bezdomne, pojedyncze psy, jak zwykle widząc biegnącego człowieka zrywają się na cztery łapy i spazmatycznie ujadają, nie próbują nawet mnie gonić, a jeżeli już, to mój gwałtowny ruch w ich stronę, skutecznie wybija im to ze łba. Znacznie gorzej zaczyna być, gdy kierując się w stronę klifu wybiegam poza mieszkalną zabudowę. Im dalej od domostw, tym gromady psów stają się liczniejsze, a ich przywódcy agresywniejsi. Do tego stopnia, że w pewnym momencie rozglądam się za potężnym kijem i w dalszym ciągu biegnąc na górę toruję sobie drogę, co chwila nim wywijając. Jest to uciążliwe, ale możliwe, więc wciąż biegnę dalej i wyżej. Psy widząc drąg w mej garści ustępują uciekając w popłochu i głośno szczekając. Takich gromad wybudzanych, a przez to może i bardziej nerwowych sfor mijam kilka i gdy już potężnie zmęczony i ogromnie wkurzony, wydaje się, że za niedługo osiągnę cel i zapomniawszy o trudach i zmorach drogi stanę na szczycie góry twarzą w twarzy z wynurzającym się zza głębin morza złoto-różowawym słońcem, dramat sięga zenitu. Przede mną na asfalcie leży ruda, nieduża, ale ogromnie wnerwiona suka z czworgiem szczeniąt. Już z dala najeżonymi na karku włosami, wystającymi kłami i złowrogim pomrukiwaniem, daje mi znać bym się nie zbliżał. Rozglądam się wkoło. Innej drogi, by obejść rozłożoną na środku drogi rodzinkę, nie widzę. Walka z rozdrażnionym psem naturalnie jest bezsensowna. Mój gruby kij z pewnością uchroniłby mnie od poważnych ran i ciężkiego pogryzienia, bo broniąc się pewnie roztrzaskałbym nim kości atakującego mnie psa. Jednak zanim by to nastąpiło być może zdążyłby mnie gdzieś dopaść swoimi ostrymi kłami, co niechybnie musiałoby się skończyć szpitalem, szyciem i kto wie czy nie serią bolesnych zastrzyków, a na to absolutnie nie mam ochoty. To po pierwsze, a po drugie, a może właśnie po pierwsze, takie starcie osierociłoby czworo niewinnych, bezbronnych, leżących na asfalcie psich istot, na co ochoty nie mam jeszcze bardziej. Szybka ocena sytuacji, w jednej chwili każe mi się wycofać. Już wiem, że tym razem nie będzie mi dane cieszyć się wspaniałymi widokami wschodzącego słońca, które powoli zaczyna się dziać. W oddali, nad morzem wstaje mój kolejny dzień na Borneo, a ja zamiast się cieszyć iluminacyjnym zjawiskiem, wpatrzony w groźne ślepia, gotowego w każdej chwili skoczyć mi do gardła, psa, nie mam absolutnie pojęcia, jak się skończy.
Zdegustowany, chcąc obrać kierunek back home, powoli się odwracam. Ku mojemu zdziwieniu widzę, że sytuacja za mną wcale nie jest lepsza. Zwabione, warczeniem samotnej matki, psy odcinają mi drogę powrotną, a leżąca do tej pory i czająca się do biegu suka, widząc, że się odwracam wstaje i zamiast zająć się dziećmi powoli zbliża się do mnie. Jednym słowem jestem okrążony, a walka z kilkunastoma psami, to już nie to samo, co z jedną, nawet najbardziej wkurzoną suką. Czuję, że i mi włos zaczyna się jeżyć, a ręce coraz bardziej zaciskają trzymany drąg. Przeszywający cichy poranek ostry warkot kilkunastu gardeł i oślepiający blichtr tysiąca woltów, wydobywający się z wściekłych oczu okrążających mnie psów, mi, jako wyuczonemu elektrykowi, jasno daje znać, że robi się bardzo niedobrze. Koniecznie muszę się ewakuować. W tych warunkach zupełnie zapominam o wschodzie słońca, a jedyne, co mi chodzi po głowie, to – jak tu wybrnąć z cholernie paskudnej sytuacji.
Psy za mną, mimo wszystko, są bardziej płochliwe, niż broniąca szczeniąt suka, więc póki, co to właśnie z niej nie spuszczam oczu. Powoli, stawiając do tyłu krok za krokiem, wycofuję się bez gwałtownych ruchów. Suka widząc, że nie odrywam od niej wzroku, powtórnie przylega brzuchem do ziemi i warcząc, również cały czas wpatruje się we mnie. Szczęściem, czające się za mną psy, pewnie niepewne mojego kija, także powoli wsadzają wsteczny bieg. Sytuacja staje się trochę mniej napięta, a całkien się uspakaja, gdy odchodzę, na zdaniem powarkującej cały czas suki, bezpieczną odległość. Suka wraca do pozostawionych szczeniąt, a ja odwracając się w kierunku ciągle obserwujących mnie z tyłu psów, rozganiam je energicznym ruchem kija i już nie biegiem, tylko bardzo spokojnie i powoli schodzę z góry. Z góry, która jeszcze przed chwilą miła być dla mnie rajem pokazującym najpiękniejsze ziemskie spektakle, a okazała się piekłem cuchnącym sierścią bezdomnych malezyjskich psów. Dobrze, że dla mnie i dla psów wszystko kończy się nie tragicznie i powróciwszy do wioski i hostelu w dalszym ciągu, już bez większych komplikacji i nieprzywidzianych przygód, mogę zwiedzając skądinąd dosyć sympatyczny Sandakan, kontynuować swój “wolny” dzień.
Przygody czekają na mnie dopiero jutro w pobliskiej dżungli i mam wielką nadzieję, że naczelne, które tam spotkam, stojące znacznie wyżej w ewolucyjnej hierarchii, niż bezdomne malezyjskie psy, będą mi znacznie przychylniejsze. Ta myśl towarzyszy mi już do następnego dnia, a nawet trochę dłużej, bo jeszcze prze kilka porannych godzin potrzebnych na zebranie się, spakowanie i dojechanie do odległego o 20 km parku Sepilok.
Do parku, zgodnie z radą miejscowych, dojeżdżam starym kursującym nieregularnie autobusem, który dowozi mnie do skrzyżowanie, 2,5 km od bram parku. Ostatni odcinek muszę przejść pieszo, co bardzo dobrze robi moim, w dalszym ciągu rozdygotanym przez wczorajsze wydarzenia, myślom. Im bardziej zbliżam się do ściany lasu, w której mam szanse spotkać osławione orangutany z Borneo, tym bardziej wczorajszy strach ustępuje miejsca dzisiejszej ciekawości, a wystawione kły i najeżone karki psów przechodzą do przeszłości. Ciekawość jednych z najbliżej spokrewnionych z ludźmi, czyli ze mną, człekokształtnych istot zamieszkujących nasz glob, zaspakajam po części tuż po przekroczeniu bram parku. Za sprawą sporych tablic informacyjnych wkopanych przy ścieżce, prowadzącej do coraz gęstszej dżungli, wprawdzie nie bez trudu (wszystko napisane jest oczywiście po malezyjsku i po angielsku, a oba te języki w dalszym ciągu są mi obce), ale jakoś składając poszczególne słowa i posiłkując się załączonymi ilustracjami dowiaduję się trochę o życiu i zwyczajach tych sympatycznych stworzeń. Trochę, nie, dlatego że z wyżej wymienionych powodów, nie mogę rozeznać się w całości, ale dlatego, że całość nie jest zbyt obfita. Po prostu, do tej pory sama nauka niewiele o nich wie. W przeciwieństwie do goryli i szympansów – wielkich małp człekokształtnych, które żyją w grupach i dość łatwo dają się obserwować – orangutany to samotnicy. Większość czasu spędzają w koronach drzew, przemieszczają się na duże odległości i zwykle zamieszkują dzikie ostępy, albo bagna, trudne do spenetrowania przez ludzi. W efekcie przez długie lata pozostawały jednymi z najsłabiej poznanych dużych zwierząt lądowych. Dopiero od mniej więcej dwóch dekad, gdy nowe pokolenie badaczy, zaczęło tropić te nieuchwytne małpy w ich naturalnym środowisku, czyli dżunglach Borneo i Sumatry, naukowe dane zaczęły przeważać nad domysłami. Z całą pewnością możemy już dzisiej powiedzieć, że: orangutan borneński (pongo pygmaeus) to jeden z trzech znanych gatunków orangutana obok niedawno odkrytego pongo tapanuli trochę starszego, ale mniejszego sąsiada pongo abelii (orangutana sumatrzańskiego). Długość życia orangutanów na wolności to 35-40 lat, a w niewoli do 60. Badania wykazują, że samce mają 75 kg i 1,2-1,5 m długości; samice przeciętnie 38,5 kg i 1-1,2 m długości, (a więc dosyć sporo i znowu zaczynam się trochę bać spotkania sam na sam) i że ich życie w naturalnych warunkach jest w znacznym stopniu zagrożone. W latach 1999–2015 populacja gatunku spadła o przeszło 100 tys., tj. o połowę i w tym kontekście takie parki i rezerwaty, jak ten, w którym akurat się znajduję mają bardzo duże znaczenie. Największym problemem żyjących na wolność orangutanów i innych dzikich zwierząt jest kurczenie się ich naturalnego środowiska, a co za tym idzie znacznie zmniejszenie dostępu do żywności. W rezerwatach orangutany żyją na wolności w bardzo zbliżonych do naturalnych warunkach z tą tylko różnicą, że nie muszą się martwić o zdobywanie pożywienia. Ta sprawa leży w gestii pracowników parku.
W poprzednim artykule wspominałem, że orangutany zwykło się czasem określać mianem „Człowiek lasu”. Teraz już wiem, dlaczego lasu. Ale co z człowiekiem? Ile człowieczeństwa mieści się w jednym orangutanie? Dalsze tablice rozszyfrowują i tę zagadkę. Mimo, że z badań genetycznych wynika dość jednoznacznie, że z wszystkich małp człekokształtnych najbliżej spokrewniony z człowiekiem jest szympans, to jednak, jak sugeruje kilku amerykańskich badaczy, dane anatomiczne sugerują raczej, że gatunkiem bliższym człowiekowi jest orangutan. Ich zdaniem, o wysokim stopniu pokrewieństwa ludzi i orangutanów świadczy liczba wspólnych cech, które w toku ewolucji wykształciły się u poszczególnych gatunków naczelnych żyjących współcześnie oraz w przeszłości. Na podstawie literatury badacze zidentyfikowali 63 cechy uznawane za unikalne dla przynajmniej jednego gatunku z czwórki o składzie: szympans, orangutan, goryl, człowiek. Jak obliczono, ludzie dzielą z orangutanami (i z żadnym innym gatunkiem) aż 28 z nich. Dla porównania, cech wspólnych z gorylami mamy siedem, a z szympansami… tylko dwie. Podobne wyniki przyniosła analiza podobieństwa małp człekokształtnych do szczątków ludzi pierwotnych. Jak się okazuje, istnieje aż 8 unikalnych cech wspólnych wyłącznie dla orangutanów i różnych gatunków człowieka pierwotnego, z czego aż 7 pasuje do australopiteka. Dla porównania, cechy wspólne z szympansami ograniczały się wyłącznie do tych dzielonych także z innymi naczelnymi.
Wychodzi na to, że z tego mojego, nie tak dalekiego, jak myślałem, kuzyna, to spoko gość. Tylko kurcze czy on o tym wie? Czy w praktyce, jak już dojdzie do spotkanie face to face, będzie równie spoko jak w teorii – myślę rozglądając się na boki i czując coraz bardziej łomoczące w klatce serce. Z jednej strony szkoda, że na ścieżce jestem zupełnie sam. W razie, czego, gdyby kuzyn jednak nie okazał się taki spoko, to nawet nikt nie usłyszy mojego wołania (a nawet gdyby usłyszał to i co?). Z drugiej zaś strony, może i dobrze, bo przynajmniej mam pewne szanse, że w ogóle do takiego spotkania dojdzie i o życiu orangutanów zdobędę wiedzę empiryczną, a nie tylko taką z informacyjnych tablic. Skoro orangutany są samotnikami i żyją w niedostępnych warunkach skacząc z drzewa na drzewo, to pewnie niechętnie pokazują się tłumom turystów z wycelowanymi w siebie aparatami. No to już lepiej, że jestem sam. Znacznie lepiej, bo oto, nagle w zaroślach dostrzegam coś pomarańczowego. Wprawdzie to coś się nie rusza, ale na bank, nie jest to ani drzewo, ani sterta liści, a już na pewno nie fatamorgana. Zwalniam krok, wstrzymuję oddech, podchodzę bliżej, jeszcze bliżej i … i staję na wyciągnięcie ręki, no może dwóch rąk, z ogromnym, siedzącym na powalonym pniu drzewa, bardzo agresywnym orangutanem. Z wrażenia i przerażenia nie wiem jak się z tą jego agresywnością obejść. Szczerze powiedziawszy nie jestem przygotowany aż na taki wielki jej ładunek. Orangutan siedzi tyłem do mnie dłubie trzymany w ogromnej łapie badylek i w ogóle nie zwracając na mnie uwagi pokazuje mi dobitnie, że ma mnie w tym miejscu, które z mojej strony widać najdokładniej. Totalnie mnie ignoruje. Moje córki, a obie są dyplomowanymi psycholożkami, nie raz opowiadały mi o różnych oznakach agresji, przy których obrażanie się, nieodzywanie czy właśnie ignorancja są tak samo klasyfikowane jak klasyczne wrzaski lub rękoczyny. A że jak wspomniałem obie mają ugruntowaną naukową wiedzę w tym temacie, przeto nie mam podstaw, żeby im nie wierzyć i jestem przekonany, że ignorujący mnie orangutan musi być strasznie agresywny 😉 Nie wiem tylko, tego mi nie powiedziały, jak się z tego typu agresją obchodzić. Nie wiem jak się mam zachować. Czy zwalczać agresje agresją? Czyli co? Też ignorować? Ale jak mam ignorować orangutana, dla którego przebyłem pół świata by go zobaczyć? Nie! To nie wchodzi w grę. To może pozaczepiać go jakoś ruchowo lub słownie. A jeżeli słownie to, w jakim języku? Jak zwrócić się do człekokształtnej małpy, by mnie zrozumiała, a by przypadkiem nie zdenerwowała się jeszcze bardziej niż już przypuszczalnie jest. Cip, cip; taś, taś; czy może kici,kici, albo cmok,cmok? Nic nie skutkuje. Agresja mojego kuzyna jest znacznie większa niż mogłem się spodziewać. Przez cały czas jak w d… mnie miał tak w d… mnie ma. Straszny z niego agresor – myślę jeszcze raz wymachując niezbyt natarczywie rękami, by chociaż przez chwilę wzbudzić sobą jego zainteresowanie. Nic! A może mój daleki kuzyn nie jest aż taki zły – przychodzi mi nagle do głowy. Może mógłby być zupełnie dobrym człowiekiem nawet, jeżeli miałby to być tylko człowiek lasu, tylko, że spotkał na swej drodze zbyt wiele zbyt złych ludzi – myślę, szukając usprawiedliwienia obscenicznej ignorancji siedzącego tyłem do mnie, mało sympatycznego przedstawiciela naczelnych. Może dawno zauważył nasz zżarty ostrymi zębami konsumpcji styl życia, może nie pasuje mu nasz codzienny pośpiech za jutrem i ciągła tęsknota za wczoraj, może on po prostu jest jednak mądrzejszy od nas i nie chce mieć z nami nic wspólnego? Rozważając taką ewentualność z coraz większą zazdrością patrzę na jego spokój i skupienie w pełni poświęcone temu, co tu i teraz, czyli obieraniu gałązki. Chyba już wiem, ż się nie dogadamy. Ja nie mam czasu, bo muszę gnać przez życie dalej, a on ma go zbyt wiele, bo nic nie musi. Odpuszczam, zatem próby ponownego zawarcia bliższej znajomości, a z rodzinnego spotkania zadawalam się jedynie kilkoma zdjęciami zrobionymi, (co pewnie widać) drążącą z emocji ręką.
Siedzący na drzewie ignorujący mnie i cały dookoła świat, orangutan, nie jest jedynym człowiekiem lasu, którego spotykam maszerując, szerszymi i węższymi ścieżkami rozległego rezerwatu Sepilok. Po drodze do miejsca, w którym w porze obiadowej pracownicy parku układają pod drzewami stosy owoców, spotykam jeszcze dwa skaczące po drzewach osobniki, którym nie poświęcam już tyle czasu i uwagi. Zwłaszcza, że w odróżnieniu od tego poprzedniego, te nie tylko mnie ignorują, ale skacząc zwinnie z gałęzi na gałąź szybko znikają w buszu. Pewnie spieszą się na obiad.
Pisałem już, że rezerwaty to miejsca utworzone po to, by pomóc przeżyć zagrożonym wyginięciem różnym gatunkom zwierząt. A że orangutanom, którym za sprawą człowieka, który sukcesywnie przyczynia się do kurczenia się ich naturalnego środowiska, najbardziej zajrzał w oczy głód, dlatego właśnie w tej mierze człowiek próbuje teraz jakoś się zrehabilitować dokarmiając żyjące na wolności, ogromne, sympatyczne ssaki. Codziennie w południe pracownicy rezerwatu wynoszą i wyrzucają pod drzewa sterty owoców i warzyw, a mieszkańcy lasu wiedzą już doskonale, że nadszedł eating time. Dodatkowo czas posiłku, stanowi niezłą atrakcję dla chcących nieco podpatrzeć rodzinne życie orangutanów, zwabionych taką możliwością turystów.
Można to robić na przykład w dużej drewnianej hali z kilkoma rzędami siedzeń i ogromnym panoramicznym, wychodzącym na łąkę oknem. Na łące oprócz wystawionego jedzenie jest jeszcze mnóstwo różnego rodzaju drewnianych przyrządów wyglądających nieco jak atrakcje w wesołym miasteczku. Zajmuję miejsce tuż przy oknie. Ludzi w sensie homo sapiens w środku nie ma zbyt dużo, za to na zewnątrz aż się roi od ludzi lasu. Są pojedyncze, dosyć gnuśne i znudzone okazy – to pewnie samce. Są inne skaczące po linach i huśtawkach- to pewnie rozbrykana młodzież. No i oczywiście są matki z gromadką dzieci jeszcze niepewnie trzymających się na nogach i takich zupełnie małych noszonych na grzbietach. Ale widowisko. Małpy nas oczywiście nie widzą, więc bez skrępowania zajmują się najpierw jedzeniem, a potem, co niektóre urządzają sobie krótką sjestę, inne skaczą z miejsca na miejsce, a jeszcze inne równie szybko, jak się pojawiły, tak szybko znikają za zieloną ścianą lasu.
To miejsce, w którym jestem to największa tego rodzaju galeria, z której na siedząco podgląda się orangutany w trakcie posiłku. Oprócz niej są jeszcze inne, znacznie mniejsze, bardziej naturalne miejsca, z których też, ale już z dalszej odległości i bez dodatkowych atrakcji typu „wesołe miasteczko” można podejrzeć niewidoczne normalnie, bo ukryte w koronach drzew i w gęstych zaroślach pomarańczowe, dwunożne i długoramienne najbliżej spokrewnione z człowiekiem małpy.
Jednak borneański orangutan, to nie jedyna atrakcja borneańskiej dżungli. Niewątpliwą atrakcją jest też ona sama w sobie i byłoby ogromnym błędem opuścić ją nie przypatrzywszy się jej od wewnątrz. Oprócz orangutanów, tych największych i najbardziej przyciągających uwagę ssaków, dżunglę zamieszkują setki innych zwierzą w tym mniejszych, dalej od człowieka oddalonych, małp, tysiące ptaków, w tym mnóstwo bardzo kolorowych przelatujących od czasu do czasu nad moją głową, no i w końcu mnóstwo gadów, pajęczaków, robaków i innych bzykających, gryzących wchodzących za koszulę i pod kapelusz świństw. Nie bez znaczenia jest też nad wyraz bogata i w tym momencie niezwykle zielona, ożywiona padającym od kilku chwil drobniutkim deszczem, podzwrotnikowa flora. Wszystko to, oprócz oczywiście świństw i robali, muszę zobaczyć z bliska, czasem dotknąć, a niekiedy powąchać. Mam pelerynę, mam przeciwdeszczowy plecak, a nade wszystko mam niesamowitą ochotę powłóczyć się trochę po dżungli, przeto nie zaniedbuję okazji i założywszy kaptur na głowę maszeruję w przeciwnym do większości nasyconych podglądaniem orangutanów ludzi, kierunku. To dobry pomysł. Deszczyk zrazu ustępuje, pozwalając unieść nieco głowę, a przygotowane wieże widokowe połączone długimi wiszącymi mostami bujającymi się ponad konarami drzew sprawiają, że po raz pierwszy w życiu mogę przyjrzeć się tropikalnej dżungli z góry. Mistic Forest, magiczny widok. Szkoda, że dzień nad równikiem tak szybko gaśnie nie przygotowując człowieka do nocy najpierw szarówką, a potem powolnym zmierzchem. Tu jasność i ciemność robią się szybciej niż strzelenie palcami i jedynie pilne sprawdzanie zegarka powoduje, że noc nie zastaje mnie w dżungli. Jest tak cudnie, że mógłbym spacerować po niej godzinami, ale oczywiście nie w ciemnościach, w których magia szybko zamienia się w grozę. Muszę wracać.
Przed zmrokiem siedzę ponownie w autobusie do Sandakan, a od jutra zaczynam zastanawiać się jak dotrzeć na indonezyjską Sulavesi i coraz bardziej tęskniące za mną i ja za nimi koralowe wyspy. Pierwsze próby dowiedzenia się czegokolwiek o przeprawie do Indonezji i potem dalej za morze, świadczą, że nie tylko nie będzie łatwo, ale w ogóle nie wiem czy możliwe. Hm? No cóż w następnych odcinkach się okaże.
zamyślony ten nasz kuzyn 🙂
Super.Pozdrawiam.