Obrzydliwe miasteczko Tawau, niedaleko malezyjsko-indonezyjskiej granicy, nie rokuje ani na ciekawy w nim pobyt, ani na szybkie się z niego wydostanie. Kilka godzin temu, gdy siedząc jeszcze w przeludnionym autobusie, którym z niewielkimi przygodami dotarłem tu z Sandakan, rzuciłem wzrokiem po okolicy i nie zauważyłem absolutnie nic, co mogłoby przykuć moją uwagę. Trajektoria lotu oka, nie napotkawszy żadnej przeszkody wpadła po prostu do chlupiącego o kamienisty brzeg morza, nie dając mi żadnych złudzeń, na spędzenie w tym miejscu przyjemnego czasu. Zresztą zbytnio się tym nie przejmuję. W końcu, nie przyjechałem tu po to, by szukać, przykuwających uwagę rzeczy, lub by spędzać przyjemnie czas. Do Tawau przyjechałem, by ruszyć z niego dalej na południe w stronę Indonezji i to jest teraz mój największy problem. Oprócz wszystkiego innego, czego nie widzę, nie widzę też nic, co mogłoby przypominać jakikolwiek dworzec autobusowy, albo port, nie mówiąc o punkcie informacji lub hostelu. Jedynie duży zielony meczet w oddali wyznaczający chyba centrum tego, co trudno nazwać miastem, sprawia, że nabieram trochę nadziei i to w jego kierunku kieruję pierwsze kroki.

Zlepek walących się budynków, targowych bud, brak ludzi i wszędobylskie śmieci powodują, że czuję się nienajlepiej, a lejący się z nieba żar (znowu jestem kilkaset kilometrów bliżej równika) i ciążący na barkach plecak, dodatkowo utrudnia sytuację. Pierwsze – myślę, ścierając z czoła obficie spływający i coraz bardziej zalewający oczy, pot, muszę znaleźć jakieś lokum, zostawić majdan i wziąć zimny prysznic. Dopiero potem będę się zastanawiał, co dalej. Kilka pierwszych prób wynajęcia na jedną noc pokoju, w tym pożal się Boże, zakątku świata, kończy się niepowodzeniem. Nie, nie, dlatego że jest ich mało, są wynajęte lub drogie. Nie. Problem polega na tym, że wszystkie są tak ohydne, że nawet ja, zwykle niewybrzydzający i przyzwyczajony do spartańskich warunków, mam problem przekroczyć próg któregokolwiek z nich. Ot jak to w małym portowym mieście – popyt duży podaż mała, to i o jakość nikt znacznie nie dba. Dopiero czwarty albo pięty pokój, znaleziony na pierwszym piętrze, w miarę dobrze wyglądającego budynku, tuż obok meczetu, sprawia wrażenie takiego, że wytrzymam w nim do rana. Jest nawet działający wiatrak, który w nocy, gdy temperatura na pewno nie spadnie poniżej 30 stopni może się bardzo przydać.

Mocno schłodzony zimną wodą, lejącą się z wiszącego w łazience węża imitującego prysznic i nieco odpoczęty, bez balastu na plecach i z bardziej wyostrzonym, niezalanym potem, wzrokiem ponownie wychodzę na rozgrzane powyżej 50 stopni ulice, wypatrywać jakiejkolwiek możliwości dostania się do Indonezji. Z tego, co już wiem, drogą lądową będzie to raczej niemożliwe. Tawau leży na południowym końcu długiej na prawie 100 km zatoki, której oba brzegi porośnięte są nie do przebycia dżunglą, więc jej objechanie nie wchodzi raczej w grę. A że Indonezja zaczyna się po drugiej stronie długiej, ale wąskiej zatoki, przeto, jak mniemam, najlepszym środkiem transportu byłaby jakaś łódka, statek lub cokolwiek, co pływa. Skoro ma pływać, to najlepiej szukać tego nad brzegiem – kombinuję i ruszam w jego kierunku, co nie jest trudne, bo brzeg jest wszędzie, dookoła coraz bardziej, (jak mi się powoli wydaje), sympatycznego miasteczka.

Być może za sprawą obfitego i jak zwykle pysznego posiłku, w jednym z przydrożnych bazarów, a może za sprawą kilku grubych chmur na chwilę przykręcających kurek z płynącym z nieba żarem, czy też, dlatego, że opuściwszy centrum stanąłem na cudownej szerokiej promenadzie nad morzem, Tawau odsłania mi się w zupełnie innych barwach i zaczyna mi się podobać. Ogromny meczet przykryty czapą rozświetlonej z tyłu chmury sprawia nawet magiczne wrażenie, a zielone palmy wygięte pod wpływem morskiego wiatru, spienione bałwany fal, przewracające się na horyzoncie i kolorowe statki bujające się na redzie, stanowią, że ponownie czuję się trochę jak w bajce. Gdy do tego dokładam pozytywną informację, że jutro rano, z pobliskiego portu, odpływa statek do Indonezji, radość moja ponownie sięga zenitu, a rozpoczęty niezbyt fortunnie dzień, kończę nie tylko długim spacerem wzdłuż oświetlonego promieniami zachodzącego słońca morza, ale i szerokim od ucha do ucha uśmiechem.

Brzask budzącego się do życia dnia, w ostatnim malezyjskim mieście na Borneo, ponownie kurczy mój wczorajszy uśmiech. Po pierwsze, głośny wentylator, gorąca noc i brak świeżego powietrza w pokoju powodują, że wstaję z wyschniętym gardłem, bolącą głową i fatalnym nastrojem, który dopiero za chwilę poprawiają nieco śniadanie i wyciśnięty ze świeżych owoców sok. Po drugie, w drodze do portu znowu muszę walczyć z bezpańskimi psami, które zwłaszcza rano dają się obcym najbardziej we znaki, a po trzecie, po przyjściu do portu, nic nie jest już tak samo jak wczoraj. Kasy biletowe zamknięte (wczoraj zresztą też), ludzi z ogromnymi pakunkami mnóstwo (część pewnie całą noc koczowała na ulicy przy wejściu), przy brzegu nie widać żadnego statku i oczywiście nikt nic nie wie. Trudno mi się połapać w tym całym portowym harmidrze. Nie wiem gdzie mam stanąć, gdzie czekać, albo gdzie iść. Żeby zrozumieć system działania małych azjatyckich portów i jakoś się w nich odnaleźć, trzeba się tu urodzić, czego oczywiście nie jestem w stanie zrobić, więc jedynie z ogłupiałą miną, niczego nie pojmując, mogę się temu wszystkiemu przyglądać . Co jeszcze mogę zrobić, to długo czekać, aż się samo wszystko jakoś ułoży. Na to z kolei nie mam ani cierpliwości ani czasu. Chodzę, więc z plecakiem od drzwi do drzwi próbując bezskutecznie się czegoś dowiedzieć i w końcu szczęście się do mnie uśmiecha. Trafiam na sympatycznego jegomościa, który słabym angielskim, tłumaczy mi, że dont worry i prowadzi do miejsca, w którym każe czekać, obiecując, że się mną zajmie. Dzięki odpowiadam, z powracającym na twarz uśmiechem. Aczkolwiek patrząc na otaczające mnie tłumy i paczki i zwierzęta, i, i, i, nie wiem czy jest szansa, aby jakikolwiek statek to wszystko pomieścił, a co dopiero jeszcze do tego mnie obcego z plecakiem. Nie ma szans – ponownie ogarnia mnie przerażenie – nie wyjadę z Tawau i przyjdzie mi w nim spędzić jeszcze kilka okrutnych nocy i nieprzyjemnych dni, a szczęśliwie, koralowe wyspy wydające się już tuż, tuż, w zasięgu ręki, będą musiały jeszcze długo czekać, czekać i czekać.

Na szczęście jest inaczej. Za chwilę do drewnianego pomostu dobija niewielka łódź typu wodolot, a sekundę później zjawia się mój opiekun, będący chyba niezłą szychą w porcie, bo samym swoim jestestwem toruje sobie drogę wśród kłębiących się ludzi. Skinieniem ręki każe mi iść za sobą, wprowadza na statek, kasuje (nie wiem czy za bilet, czy dla siebie) kilka banknotów, które na te warunki i takie załatwienie sprawy, wydają mi się drobnostką, pokazuje gdzie odłożyć plecak i gdzie zająć miejsce i życząc szerokiej drogi zostawia ponownie samego. Samego na bardzo krótko. Zaraz za nami na statek zwala się mnóstwo czekających w porcie pasażerów, zarzucających wszystkie możliwe szczeliny i cały dach olbrzymimi kolorowymi pakunkami tak bardzo, że przez chwilę mam wrażenie, że statek tego nie udźwignie i wszyscy zamiast w Indonezji znajdziemy się na dnie dzielącej nas od niej zatoki. Takie obrazki topiących się przeładowanych promów przy brzegach Indonezji nieraz oglądałem w europejskich wiadomościach i teraz, jako żywe stają mi one przed oczami. Niechybnie zatoniemy – myślę, patrząc na gęstniejący przy trapie tłum. Uff, nie jest tak źle. Szczęściem wodolot to nie prom i załoga chyba mimo wszystko bardziej uważa by go nie przeładować. Gdy tylko w środku i na dachu brakuje miejsca, majtkowie zrzucają liny, kapitan zamyka drzwi, moi sąsiedzi w kajucie wyciągają wino i karty i możemy zaczynać podróż. Wnet się okaże, że cudowną podróż.

Zaraz po wypłynięciu na pełne morze, za zgodą tego najważniejszego w kabinie, któremu najlepiej idzie karta, otwieram luk na pokład, wychodzę na wąskie przejście i zaciągnąwszy z całych sił ciepłe podzwrotnikowe powietrze ponownie, czuję się świetnie. Od razu wiem, że mimo niesamowitego upału, nie wrócę już pod pokład, do dusznej, małej kabiny. Mimo wszystko, mimo żaru palącego skórę, przed którym nie ma się gdzie schować, stokrotnie wolę pyszne widoki, nieograniczoną przestrzeń, wiatr we włosach i słoną bryzę na twarzy, niż wprawdzie chłodniejsze, bo z wentylatorami, ale ciemne, śmierdzące (większość pasażerów jara fajki) i ciasne pomieszczenie pod pokładem.

Mocno się nie spaliłem. Już po półtorej godzinie jesteśmy na granicy. Tutaj trochę ulgi od słońca, bo hale kontroli dokumentów są klimatyzowane. Odprawa nie trwa dłużej niż kilkanaście minut i po przejściu wszystkich formalności ponownie wchodzimy na statek by za chwilę wylądować w bardzo dziwnym miejscu w Indonezji, które dopiero późnie na mapie odszyfrowuję, jako Nunukan. Jeżeli pisałem, że w Tawau nie było nic, to albo kłamałem, albo nie wiedziałem, co to jest nic. Prawdziwe NIC jest dopiero tutaj. Znaczy też go nie ma, bo tu nie ma naprawdę nic. Poza wodą i wodą, wszędzie dokoła tylko morze i morze, jest jeszcze długi betonowy pomost z przycumowanymi doń łódkami i kręcącymi się po nim tam i z powrotem ludźmi. Nie ma żadnych budynków, żadnych, biur, nie mówiąc o jakiejkolwiek informacji. Gdzie jestem? Kogo się spytać? Nie mam pojęcia.

Jedyne, co w zasięgu wzroku jest większe od wielkiego nic, to statek cumujący na końcu mostu. Ów statek, wydaje mi się być powodem zamieszania panującego między wychodzącymi z przycumowanych do mostu łódek, ludźmi. Skoro tak, to chyba nie pozostaje mi nic innego, jak tylko iść w jego kierunku i nie przejmując się biletem, rozkładem jazdy czy jakimiś takimi pierdołami, spróbować na niego wejść. Pewnie kiedyś dokądś odpłynie, – myślę, a jak tak, to ja z nim. Ciekawe tylko dokąd?

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł