Według wszelkich znaków na niebie, ziemi i tych pokazywanych w Internecie, od niedzieli do czwartku nad Bajkałem w rejonie wyspy Olchon, ma panować super bezchmurna pogoda. To zaledwie cztery dni słonecznego nieba nad jednym z najurokliwyszych (przynajmniej tak mówią ludzie i przewodniki) zakątków Bajkału. Dla mnie te cztery dni to akurat tak w sam raz. Na środę wieczór mam już zarezerwowane miejsce na statku (na powrót taką sobie obrałem opcję), więc wszystko znakomicie się układa.

Następnego dnia, wcześniej rano, siedzę już w marszrutce, w której w niezbyt wygodnej pozycji przyjdzie mi spędzić następnych pięć godzin. Nic od początku nie zwiastuje rozkoszy, które podobno czekają na mnie gdzieś tam nad środkowym Bajkałem. Droga dziurawa i bardzo trzęsie, miejsce jak już wspomniałem okropnie ciasne i niewygodne, pejzaże za oknem niczym szczególnym się nie wyróżniają, więc oprócz ręki nawet i oka nie ma, o co oprzeć, a żar lejący się z nieba, który jeszcze wczoraj był dla mnie poważnym argumentem za tym by wybrać się nad najstarsze, najgłębsze i chyba najbardziej znane jezioro świata, teraz bardzo mi doskwiera. Nawet krótki postój tuż przed wyspą, przy pomniku Bradziagi, syberyjskiego wagabundy, o którym śpiewał Niemen i pierwszy widok z góry na Bajkał, a potem plaże z drewnianymi latrynami i wzgórza przy przeprawie promowej, na którą trzeba długo czekać w kurzu i pyle wciąż nowo dojeżdżających samochodów, nie wróżą niczego dobrego po drugiej stronie. Po drugiej stronie, jest z początku faktycznie jeszcze trochę gorzej i znacznie lepiej. Gorzej, bo przez następnych 30 km nie ma ani kawałka asfaltu, czyli jedziemy cały czas szutrem i piachem, co o kilka stopni pogarsza i tak już mało komfortową jazdę. Lepiej, bo widoki rozpościerające się za oknem na zielone wzgórza, kwieciste doliny i seledynowe wody jeziora, nie tylko stanowią znakomite oparcie dla wzroku, ale wręcz nie pozwalają go od siebie oderwać. Pewne urozmaicenie i tak już niebanalnej podróży funduje nam dodatkowo kierowca w momencie, gdy próbując objechać dziurę wpada do połowy koła w suchy wysoki piach i mimo wszelkich wysiłków nie potrafi się z niego wydostać. Jako, że oprócz kierowcy i mnie w samochodzie znajdują się same kobiety, przeto przysłowiowe „baba z wozu koniom lżej” nabiera dosłownego znaczenia. Kilkudziesięciu koniom pod maską pewnie robi się lżej, ale i tak nie pomaga. Kierowca drapie się po głowie, wszystkie kobietki zajęte są rozmową, jakby nic się nie działo (gadają tak już całą drogę, czyli od ponad 4 godzin), a ja przyglądam się temu i nie wierzę, że nikt nie wpada na pomysł by samochód po prostu wypchnąć. Kierowca chyba się boi albo wstydzi zaproponować, a rozgadane kobiety sprawiają wrażenie w ogóle nie zainteresowanych problemem. Dopiero ja opierając się o maskę ruchem ręki zachęcam do pomocy i o dziwo, w tym momencie wszystkie niewiasty podchodzą, i aż nie chce się wierzyć ile pary i energii kryje się pod ich kieckami. Raz, dwa, trzy kilka ruchów i samochód znowu stoi na twardym gruncie i możemy jechać dalej. Kierowca puszcza do mnie oko, ja się uśmiecham, a dziewoje jak gdyby nigdy nic gadają dalej. Może w ferworze rozmowy w ogóle nie zauważyły całej sytuacji i wypchnęły duży samochód z głębokiego piachu ot tak sobie mimochodem? Nie wiem i się pewnie nie dowiem.  

Za chwilę jesteśmy na miejscu. Bardzo szeroka piaszczysta ulica jakiejś niewielkiej osady swoją drewnianą zabudową i kurzem unoszącym się w powietrzu bardziej przypomina krajobraz rodem z dzikiego zachodu niż jeszcze dzikszego wschodu. Ale to nic. Najważniejsze, że zaczyna być coraz piękniej i coraz egzotyczniej. Bajkalska wyspa Olchon, tak jak przedwczorajszy górzysty Arshan, leży na terytorium Republiki Buriackiej, której granice tak przebiegają przez jezioro, że znaczna jego część właśnie do niej należy. No a skoro znowu jestem w Buriacji no to znowu musi być egzotycznie. Buriaci, dzisiaj stanowiący największą narodową mniejszość etniczną na Syberii, to fantastyczny, trochę staromodny, czyli dla nas właśnie egzotyczny, wywodzący się z Mongolii lud, który przez wieki wyodrębnił nie tylko własną nadzwyczaj kolorową kulturę, ale i swoją wiarę, będącą pewnym wymieszaniem szamanizmu i buddyzmu. Wspominałem już o tym pisząc o pobycie w Arshan. Również tutaj jak i tam powiewa na wietrze mnóstwo kolorowych modlitewnych wstążek i spotkać można wiele świętych szamańskich miejsc. Jednak moja przygoda z Buriatami z Olchon rozpoczyna się zupełnie inną (znaną również z naszych stron) egzotyką. Otóż, gdy opuściłem niewygodny autobus i stanąłem na piaszczystej ziemi, zrazu nie bardzo wiem co począć. Niesamowity, jakby wycięty ze starego kina krajobraz, w którym na pierwszy plan wyłania się karetka pogotowia z pierwszej połowy zeszłego wieku, kilka krążących bezpańsko psów, krów i koni, siedząca bez ruchu staruszka pod kolorowymi okiennicami drewnianego domu, na chwilę mnie paraliżuje. Przez moment nie wiem gdzie jestem i co właściwie tu robię. Dopiero, gdy wzrok mój zatrzymuje się na szyldzie z napisem „punkt informacji turystycznej”, wracam do rzeczywistości i w jego kierunku kieruję kroki. Tam pewnie dowiem się nie tylko gdzie jestem, co mogę tu robić i co zobaczyć, ale przede wszystkim gdzie mogę znaleźć niedrogi nocleg. Drogich jest od groma i nie trzeba specjalnie szukać. Szczęście mi sprzyja. Zanim młoda dziewczyna zza kontuaru z namysłem próbuje coś dla mnie znaleźć, starsza, ubrana na buriacki styl kobieta proponuje nocleg u siebie w domu. Tego właśnie szukam. Bardzo chcę zamieszkać w prawdziwej buriackiej chacie, zasiąść do stołu z prawdziwymi Buriatami i zażyć kąpieli w prawdziwej buriackiej bani. Łóżko w małym pokoiku odgrodzonym od reszty mieszkania szafą jest wąskie i trzeszczące, ale przecież o to mi chodzi. Ma być egzotycznie. Cena też jest do przyjęcia – o wiele niższa niż w licznych dookoła pensjonatach, więc jestem bardzo zadowolony. Zanim moja nowa gospodyni wymieni pościel i trochę ogarnie moje nowe lokum mam chwilkę czasu by rozejrzeć się po centrum i coś zjeść. Specjalnością kulinarną wyspy są oczywiście ryby w każdej postaci: wędzone, smażone, opiekane, grillowane itd. Ja próbuję wędzonych. Pycha. Znacznie gorzej jest, gdy po godzinie, może półtorej wracam do mojego nowego domu i szybko się orientuję, że mój to on długo nie będzie. Łóżko mam nieprzygotowane, a gospodyni z butelką piwa siedzi na schodach i pocieszając mnie, żebym się nie przejmował, bo ona zaraz wszystko zrobi, nalewa sobie dodatkowo kieliszek wódki i wydaje się być bardzo wyluzowana. Ja nie. Ale ja to jeszcze pół biedy. Zupełny brak luzu wykazuje również jej mąż, który wkroczywszy jurnym krokiem na podwórze, ciskając gromy spod przymrużonych powiek, wydaje się być nie do zatrzymania. Coś mi się wydaje, że nadciąga nielicha małżeńska kłótnia. Nie taką egzotykę spodziewałem się oglądać w buriackiej rodzinie, ale cóż – chcąc nie chcąc muszę być świadkiem i takich sytuacji. Szczęściem nie dochodzi do rękoczynów aczkolwiek momentami wydaje mi się, że niewiele brakuje. Widać, że Buriaci, mimo że są serdeczni i życzliwi to jednak, jako u naszych górali, płynie w ich żyłach podobnie gorąca krew. Koniec końców pijanej kobiecie zostaje odebrane wszelkie szkło, mnie zostają oddane wpłacone pieniądze, a w ramach przeprosin ów rozsierdzony, ale już nieco spokojniejszy mąż, odwozi mnie do swoich znajomych, którzy profesjonalnie trudnią się wynajmowaniem pokoi i ze sporą zniżką (po rosyjsku „skitką” – bardzo ważne słowo) dostaję ładne lokum w dużym drewnianym pensjonacie. Niestety, albo stety, już bez egzotycznej buriackiej kultury.

Teraz dopiero, najedzony i spokojny o lokum, mogę przejść do meritum mojego przyjazdu na Olchon, czyli do zwiedzania wyspy. Zaczynam od perełki, czyli od skalnego nabrzeża z fantastyczną, wyrastającą z dna jeziora kamienistą górą nazwaną przez mieszkańców „Szamanką”. Prawda, że ma w sobie coś czarującego? (patrz foto). Jakąś szamańską, magiczną moc ściągającą wszystkich podróżnych w jedno miejsce, naprzeciwko siebie i każącą nieruchomo przez kilkanaście minut się sobie przyglądać. Można też fotografować. Fotografuję, a jakże. Jednak jak na moje możliwości niewiele. Na razie się tylko przyglądam i spaceruję, obchodząc górę z każdej dostępnej strony. Na zdjęcia przyjdzie czas o zachodzie słońca. Słusznie się spodziewam, że w purpurowym kolorycie złotej tarczy, chowającej się za góry po drugiej stronie jeziora, magia miejsca „bajkalskiej Szamanki” wzrośnie. Nie spodziewam się jednak, że aż tak bardzo. Stojąc na skalnym urwisku wydaje mi się, że jestem zaczarowany i rozumiem szum wiatru i słyszę mowę uderzających o skałę fal. Takich wrażeń można doznać w niewielu miejscach na ziemi. Nie chcąc się ich zbyt szybko pozbywać zostaję w towarzystwie kamiennej świętej góry i towarzyszących jej, łopoczących na wietrze kolorowych wstążek życzeń, aż do całkowitej ciemności.

Rankiem mam już zupełnie inny plan na nowy, budzący się powoli do życia dzień. Magia, czary i skalne nabrzeże zostaje dobrze ulokowane w pamięci, a dzisiaj dla odmiany będzie coś innego. Bardzo wcześniej, prawie równocześnie z podnoszącym się, tym razem po drugiej stronie wyspy, jeszcze zaspanym, więc nie najcieplejszym słońcem, wyruszam piaszczystą drogą, wzdłuż brzegu błękitnego Bajkału po prostu przed siebie. Nie wiem jak długo będę szedł i dokąd dojdę. Nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Dzisiaj, a takie dni nie często się zdarzają, celem jest droga sama w sobie, a nie jakiś odległy punkt. A że drogi mi nie braknie, bo do zakola jeziora jest stąd dobrych kilkadziesiąt kilometrów więc o brak wrażeń nie muszę martwić. Niczym się nie przejmując całą swoją uwagę poświęcając otaczającej mnie niezwykle różnorodnej przyrodzie, tej żywej i tej nieożywionej, ruszam w kierunku stromo opadającej do jeziora, piaszczystej skarpy pokrytej iglastym lasem. Tą skarpą będę szedł następnych kilkanaście kilometrów, a w trakcie częstych postojów, siadłszy albo na drzewa powalonej kłodzie, bujnej kępie trawy, czy też wysuniętym z klifu kamieniu, wpatrywał się w spokojne wody najniezwyklejszego na świecie jeziora i próbował przypomnieć sobie, na czym ta jego niezwykłość polega. Naturalnie wszyscy wiemy, że Bajkał to najstarsze liczące sobie ponad 25.000.000 lat i najgłębsze, bo ponad 1600 metrów, jezioro świata. Wiemy również, że to największy zbiornik (20% światowych zasobów) słodkiej wody. Ale kto z nas słyszał, że Bajkał jest jedynym jeziorem na świecie, które rośnie?!!! Co roku poszerza się o 2 milimetry, co w skali geologicznej jest wprost niewyobrażalnie zawrotnym tempem i w przeciągu kilkudziesięciu tysięcy lat może doprowadzić do powstania tu morza lub nawet oceanu? Kto zdaje sobie sprawę, że ze względu na zamknięty akwen Bajkał jest miejscem, w którym żyje mnóstwo gatunków ryb i zwierząt niespotykanych nigdzie indziej (ponad połowa żyje tylko tutaj np. nerpa bajkalska, jedyna na świecie słodkowodna foka)? I w końcu, kto słyszał, że pod spokojną taflą wody kryją się niezliczone (mówi się o ponad 420 gigaton – 85 razy więcej niż znajduje się w ziemskiej atmosferze) ilości metanu produkowanego przez podwodne glony? Jego uwolnienie wywołane np. zmniejszeniem ciśnienia wody, wywołanym z kolei obniżeniem jej poziomu, może doprowadzić do wybuchu i nieprawdopodobnej katastrofy ekologicznej. Ile takich i podobnych zagadek kryje się w głębinach wydawałoby się spokojnego i podobnego do innych jezior Bajkału trudno powiedzieć. Ja choćbym nie wiem jak długo jeszcze nad nim siedział nie odpowiem z pewnością na większość z nich i za każdym razem dochodząc do takiego wniosku, który wyrywa mnie z zadumy, dźwigam swoje cztery litery i idę dalej. Po czym znowu znajdę jakieś przytulne miejsce, znowu siadam, znowu się zamyślam i tak w kółko. Przeszedłem już chyba w taki sposób z 15 km i pewnie, aczkolwiek bardzo niechętnie, czas by zrobić w tył zwrot. Droga powrotna zajmuje mi wbrew pozorom jeszcze więcej czasu. Mimo, że już tyle nie siadam i nie rozmyślam, a tylko idąc przyglądam się przyrodzie, to nawet najpiękniejsze widoki z czasem mnie nudzą i zmieniam trasę. Zstąpiwszy z góry, z „suchego przestworu oceanu” nadbajkalskiego stepu, na piaszczyste plaże, oblewane falami skrzącego się w słońcu jeziora, właśnie nimi wracam do domu i droga znacznie mi się wydłuża. Dlaczego? Ano, dlatego, że będąc tuż tuż, przy brzegu, przeźroczysta woda Bajkału strasznie mnie nęci by się w niej zanurzyć. Tylko jak, skoro jej temperatura nie przekracza 11 stopni? Próbuję kilkakrotnie w kilku miejscach, co zajmuje sporo czasu, ale w końcu się udaje. Pływam w Bajkale! Króciutko, bo króciutko, ale zawsze. Frajdy mam co nie miara.

Po kilku wspaniałych dniach spędzonych na plażach, w lasach, skałach, na klifach i ukrytych między nimi zatokach magicznej wyspy Olchon, przychodzi, jak zwykle zbyt wcześnie, ten ostatni dzień, w którym należy się żegnać. Smutny? Nie. Tym razem na smutek nie ma czasu. Nawet ten ostatni dzień obfituje w ogrom fantastycznych przeżyć i niespodzianek.  Super elegancko zaczyna się już rano, gdy poszukując nieoznaczonej przystani, z której popołudniu mam odpłynąć w stronę Irkucka, przemierzam pieszo zielone pagórkowate, wydawałoby się niekończące się nawet za horyzontem, przestrzenie. Z każdego pagórka, na który za każdym razem mozolnie się wspinam, zza każdego zakrętu, zza który wychodzę przecinając wijącą się niczym dżdżownica po deszczu, szutrową drogę, wyłaniają się, coraz to nowe, zapierające dech widoki. Jako, że nie bardzo wiem gdzie szukać zatoki z przystanią, z której odpłynąć ma mój statek, przeto schodzę od jednej do drugiej, w nadziei, że kogoś spotkam i zasięgnę języka, a przy okazji każdej przyglądam się, że tak powiem od wewnątrz. Na jednej, do której właśnie zszedłem z wysokiego pagórka, czeka mnie ogromna niespodzianka. Pierwszymi ludźmi, których spotykam jest młodzież biwakująca pod namiotami. Gdy tylko pytam o drogę do przystani orientuję się, że mają akcent zupełnie podobny do mojego. Włóczystopy z Warszawy wczoraj wieczorem, po długiej drodze autostopem, dotarli dopiero nad Bajkał, więc wiadomo, że pomocy w poszukiwaniu przystani mi nie udzielą, ale za to mamy razem dużo uciechy, sporo opowiadania no i oczywiście wspólne pamiątkowe zdjęcie. Przystań, której szukam okazuje się być starym wrakiem statku przycumowanego do brzegu nieopodal namiotów Włóczystóp. Do zaokrętowania się na statek, którego jeszcze nie ma, zostaje mi kilka godzin. W sam raz na jeszcze jedną wędrówkę na pobliską dosyć masywną górę, gdzie jeszcze raz mogę zachłysnąć się niewyobrażalnym pejzażem, jeszcze raz mogę westchnąć och i ach, by już spokojnie, bez żalu i łez opuścić cudowny Olchon.

Podróż statkiem już nie dostarcza mi tylu cudownych wrażeń. Moim żywiołem bez wątpienia jest ziemia, a bujanie po wodzie i przyglądanie się linii brzegowej szybko mnie nudzi. Oczywiście bywa, że i od tej strony widok na niektóre zatoki czy opadające do jeziora góry jest zachwycający, ale to jednak nie to. Na co jednak najbardziej i z wielkim sentymentem zwracam uwagę, to zaparkowane nad samą wodą campery. Ależ byłoby uroczo dojechać tutaj moim wysłużonym autodomem, którym objechałem obie Ameryki, a nie dotarłem nad Bajkał. Ech szkoda. No cóż – może jeszcze kiedyś? Taka zwariowana myśl przychodzi mi do głowy. Marzenia przecież trzeba mieć nawet wtedy, gdy niektóre z nich się właśnie spełniają. Z sentymentalnych wspomnień o podróżowaniu camperem i cudownych chwilach spędzanych w podobnych okolicznościach przyrody w Ameryce Południowej wyrywa mnie pierwszy czerwony promień zachodzącego słońca. Zaczyna się seans, na który czekam od dnia kupienia biletu powrotnego na statek. Wpadające do Bajkału purpurowe odbicie chowającego się za górami słońca, to niecodzienny spektakl natury, na którego przedstawienie warto przejechać i pół świata. Szkoda tylko, że nie trwa zbyt długo i nim dopływamy do macierzystego portu w Listwiance, wszystko się kończy. Słońce zachodzi za lasy, góry i rzeki, a wraz z nim kończy się moja przygoda z najstarszym, jakże wspaniałym, jeziorem świata.

Wprawdzie w planach mam jeszcze podróż pociągiem wzdłuż jego brzegów i wycieczkę na drugą stronę do Ulan Ude, ale to już będzie tylko oglądanie jeziora z daleka, więc na pewno zupełnie co innego niż pobyt nad nim, przy nim, a nawet w nim.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł