Czyżby Pare Pare, małe miasteczko w południowo-zachodniej części indonezyjskiej wyspy Sulawesi, w którym właśnie zszedłem na ląd z dużego, przycumowanego do betonowego nabrzeża statku, było zapowiedzią kłopotów i trudności, z jakimi przyjdzie mi się mierzyć, przemierzając na ukos zupełnie nieznany mi ląd? Na razie wszystko na to wskazuje. W gwarnym porcie, obstawionym kolorowymi tuk-tukami i wymachującymi przy nich rękami, jeszcze barwniejszymi kierowcami, czujemy się z Gosią i Mario (moimi świeżo poznanymi znajomymi ze statku) trochę jak muchy w latarce szukające drogi do wyjścia. Nie wiem jeszcze, czy cała Sulawesi, ale Pare Pare z pewnością nie żyje z turystyki i nic tu ani pod nią, ani dla niej niej jest stworzone. Trzech białych turystów w porcie wzbudza jedynie ogromną sensację, przyciąga uwagę kierowców tuk-tuków, powoduje zaczepki typu prośba o wspólne selfi, ale nie ma szans na zdobycie jakichkolwiek informacji. Noclegi, komunikacja, czy inne niezbędne turyście wiadomości pozostają w sferze wielkiej niewiadomej. No cóż – musimy sobie jakoś radzić sami. Ja czym prędzej przechodzę po kilku miesiącach mongolenia, chińszczenia i malezjenia na indonezjenie, czyli przypominam sobie mój pierwszy pobyt w tym kraju, a będzie to już ze trzy lata temu. Mario uważnie studiuje przewodnik i Internet, a Gosia rozgląda się za jakąś drogą w kierunku miasta. Najpierw musimy wydostać się z portu, potem się trochę rozejrzeć, a na koniec pomyśleć, co dalej – wyrokuje Mario, twierdząc, że musi tu gdzieś być jakiś dworzec autobusowy. W końcu Pare Pare to jedyny w pobliżu port, więc nie ma siły, by nie było stąd połączenia z oddaloną o kilkadziesiąt kilometrów stolicą Makassar.
Mimo, że okropne tropikalne słońce i przylepione potem do pleców plecaki, nie sprzyjają długiemu marszowi (zmęczenie wyniesione jeszcze ze statku, też szybko daje o sobie znać) nie poddajemy się. Łazimy wte i we wte, zaglądamy na każdy większy i mniejszy plac w nadziei wypatrzenia jakiegokolwiek autobusu lub co najmniej większego samochodu typu pik-up i w końcu nasze starania zostają wynagrodzone. Na skrzyżowaniu około półtora kilometra od portu naszą uwagę przykuwa nie tyle małe biuro z dużą wystawową szybę, co umieszczony na niej plakat ze zdjęciami autobusów i angielskim napisem „super szybkie autobusowe połączenia Pare Pare – Makassar”. No to jesteśmy w domu. Jesteśmy? Nie do końca. Mario i Gosia prawie tak, ale ja? Makassar leży na południe od Pare Pare, a ja chcę i muszę na północ, zatem nasze poszukiwania póki, co owocują jedynie sukcesem takim w 2/3. Jest nas trójka i tylko ja dalej nie wiem, co ze mną. Mam ogromną nadzieję, że i moja sytuacja zmieni się za szklanymi drzwiami małego biura toteż tym szybciej je przekraczam. Nie! Nie zmienia się. Na północ nic z Pare Pare nie jeździ – wyrokuje właściciel biura. Jedyne połączenia autobusowe, jakie tu i w całym miasteczku mają są te do Makassar. No cóż – po raz drugi dzisiaj włączam indonezjenie i przypominam sobie jak to było onegdaj na Bali, Flores i innych wyspach. Tam zawsze oprócz typowych autobusów jeździły jeszcze takie półciężarówki, na których tubylcza ludność, stojąc na pace, oparta o burtę, przemieszczała się z wioski do wioski. Może i tutaj coś takiego znajdę, a jak nie, to zostaje jeszcze auto-stop – myślę, wpatrując się w dużą, wiszącą na ścianie mapę Sulawesi, dość skromnie pokrytą siecią pokręconych dróg.
Mario i Gosia są tymczasem prawie pewni, że jeszcze dzisiaj wieczorem pojadą na lotnisko do Makassar. Dlaczego prawie pewni? Ano powstaje następny problem, który za chwilę będzie dotyczył pewnie i mnie, a moich znajomych dosięga od razu. Cóż z tego, że znaleźliśmy autobus, że jest rozkład jazdy i są bilety, jak nie ma jak za nie zapłacić. Karty płatniczej, dolarów, ani euro w biurze nie uznają. Automatów w pobliżu nie ma, a wymienić pieniędzy też nigdzie nie można. No to jesteśmy w tak zwanej czarnej d… dziurze. Ja nawet podwójnej, bo nie mam ani pieniędzy ani połączenia. Ponownie włączam nie ostygłe jeszcze indonezjenie i wpadam na, jak się za chwilę okaże, genialną myśl. Pewnie, że nie ma co rozpytywać przechodniów o najbliższy kantor. Skoro w biurze nie wiedzą, to co dopiero na ulicy. Zresztą tu i tak niczego nie wiedzą. Gdy pierwszy raz wylądowałem w Indonezji na Bali to i owszem z hotelami i kantorami nie było najmniejszych problemów, bo Bali to przecież centrum indonezyjskiej turystyki (niektórzy pewnie pamiętają jak w tamtejszych kantorach próbowano mnie wyrolować na szufladkę – haha. Trafił wtedy “swój na swego”, wspominam z lekkim uśmiechem. Polscy cinkciarze nie takie numery patentowali, więc miałem szczęście), ale innych miejsc też niejednokrotnie trzeba było szukać. I właśnie tam, oprócz tego, że nauczyłem się jak rozpoznawać finansowe przewałki, to poznałem też, jak w Indonezji nie tylko się, ale i coś odnajdywać. Jak? Najprostszym sposobem jest zatrudnienie w tym celu chłopaka na motorze zwanego „Mototaxi”. Młodzi chłopcy, na najczęściej zdezelowanych motorkach, znajdą wszystko i zawiozą wszędzie, jeżeli tylko uwaga… nie będziemy pytać, gdzie to coś jest, tylko po prostu każemy się tam zawieść.
Tak robię. Macham ręką do przejeżdżającego właśnie motocyklisty, proszę by zawiózł mnie do najbliższego money exchange shop, a on bez słowa podaje mi kask i za chwilę jedziemy. Nie bardzo lubię ten rodzaj przemieszczania się po mieście. Chłopaki jeżdżą tu jak wariaci i trzeba mieć niezłe nerwy, by się na tylnym siedzeniu nie sfajdać z wrażenia, ale cóż czasami sytuacja wymaga poświęceń, to się poświęcam. Kantor znajdujemy z niemałymi przygodami, bo jak się okazuje i ta forma poszukiwań nie zdaje egzaminu za pierwszym razem. Chłopak też nie bardzo wie gdzie szukać, ale skoro zaoferował się za tyle i tyle zawieść mnie do najbliższego kantoru, a honorarium skasował z góry, no to nie ma już wyjścia – musi jeździć i szukać. Jest miejscowy, zna język, więc jest mu znacznie wygodniej niż byłoby nam „białym” cudzoziemcom, którzy pewnie nie mieliby szans. Coś, co symuluje kantor znajdujemy w końcu w małym domku na obrzeżach miasta i po raz czwarty przypominam sobie mój pierwszy dzień na Bali. Znowu muszę uważać by nie chcieli mnie przerobić na jakiś numer, tym bardziej, że mam dość sporo „zielonej” gotówki. (Mario i Gosia dali mi po 50 dolców, a ja nauczony trudnościami z poszukiwaniem wechselstuby chcę wymienić tyle by starczyło mi do końca pobytu na wyspie. 3 tygodnie razy przelicznik 15 dolarów na dzień robi pokaźną sumkę ponad 300 dolców). Przy 450 dolarach do wymiany, w niepewnym miejscu, przy niepewnych ludziach trzeba zachować szczególną ostrożność. Zachowuję i wszystko idzie wyśmienicie. Duża suma nie tylko nie powoduje, że ktoś chce mnie napaść, okraść lub oszukać, ale dosyć dobrze wpływa na negocjacje i zamiast spodziewanych 6 milionów rupii z groszem, dostaję kilkaset tysięcy więcej. Chłopak z Mototaxi dostaje solidny napiwek, Mario i Gosia kupują bilety i gdyby nie to, że jedynie ja, w dalszym ciągu nie wiem, co dalej, świat wróciłby do normy.
A dalej trzeba przede wszystkim coś zjeść. Gosia i Mario uradowani, że mają w końcu bilety i szansę na dalszą podróż na południe, zapraszają na pierwszy od kilku dni „normalny” posiłek w normalnych warunkach. Nie macie pojęcia jak smacznie smakuje pizza (mimo, że nie jestem jej miłośnikiem) po dwóch dniach spędzonych na chińskich zupkach i wodzie. Miód w gębie, to mało powiedziane. Zaraz po obiedzie przychodzi czas na serdeczne pożegnanie. Jeszcze raz ciao, ciao. Ostatnie wspólne zdjęcie, obietnica trzymania kontaktu, uścisk, buziak, miś i już na dobre rozstaję się z moimi nowymi przyjaciółmi. Oni wracają do biura, gdzie zostawili bagaż, a ja wypełniwszy z trzech zaplanowanych punktów: jedzenie, transport, nocleg, tylko ten pierwszy, zabieram się dalej do roboty.
Że z transportem nie będzie łatwo to już wiem. Ten problem odkładam jednak do jutra. Dzisiaj, jeżeli uda mi się zdobyć jakiś w miarę odpowiedni dach nad głową, to będę już bardzo zadowolony. Nie można przecież wszystkich problemów rozwiązywać w ciągu jednego dnia – inaczej podróż stałaby się nudna.
Z kwaterą o dziwo idzie mi znacznie szybciej i lepiej niż przypuszczałem. Niby od dawna wiem, że jak tylko przestaję się czymś martwić, to momentalnie to coś przestaje istnieć (w sensie załatwia się samo), jednak zjawisko to bezustannie mnie zadziwia. Teraz też. Zaledwie po obiedzie, usiadłszy na skwerku, wpatrzony w blask połyskującego w pierwszych purpurowych, chylących się ku zachodowi promieniach słońca, dochodzę do wniosku, że przecież mogę w śpiworze przespać się tu nad brzegiem i przestaję się martwić przyszłością, gdy właśnie w tej samej chwili przechodzący obok mężczyzna pyta czy szukam hotelu. Of course odpowiadam mocno zdziwiony. Tyle tylko, że szukam czegoś niedrogiego – dodaję myśląc, że może facet chce mnie naciągnąć na jakiś apartament, na który i tak nie będzie mnie stać. Nic z tych rzeczy. Ani nie chce naciągnąć, ani nie chce zarobić, tylko porostu ot tak, widząc samotnego człowieka z plecakiem, chce pomóc. Może to dziwne, ale w krajach azjatyckich i południowo amerykańskich wcale nierzadkie. Tutaj, mimo wszystko odwrotnie niż w krajach sukcesu i wielkiego dobrobytu, człowiek częściej jest człowiekowi człowiekiem.
Hotel przy głównej ulicy tuż nad brzegiem szerokiej zatoki sprawia wrażenie, solidnego, zadbanego i z pewnością nie taniego. Cóż zapytać nie szkodzi. Do stracenia i tak nie mam nic. Hosteli ani pokoi do wynajęcia tu z pewnością nie znajdę, a opcja spędzenia nocy pod gołym niebem i tak nie przestanie istnieć – myślę, przekraczając duże solidne drzwi i kierując się w stronę recepcji. Czy ma pani wolny pokój jednoosobowy? – pytam młodą dziewczynę za ladą. Z klimatyzacją czy bez? O kurcze – zaczyna się nieźle – myślę i dodaję hotelowi jedną gwiazdkę więcej do tych trzech widniejących na szyldzie. A gdy po mojej odpowiedzi – „bez”, pada następne pytanie – z widokiem na zatokę czy na podwórze, następna dołożona gwiazdka sprawia, że już się widzę z powrotem na skwerku nad morzem w śpiworze. Na podwórze i na jedną noc – dodaję, starając się ubiec następne pytanie. Mam taki pokój z łazienką sir. Chce pan? Aaa ile kosztuje – pytam, zdając sobie jednocześnie sprawę, że w tym zbyt długim a, zawiera się stan mojego portfela. 200.000 rupi ze śniadaniem – słyszę i zrazu trochę nie wierzę. 200.000 rupi? 200.000 to około 12 euro, więc chociaż przekracza to przynajmniej dwukrotnie mój dzienny budżet przeznaczony na nocleg (nigdy nie wydaję więcej niż 5 – 6 dolarów) to jednak w porównaniu z warunkami: prysznic, łazienka, szerokie wygodne łóżko i jeszcze śniadanie w jadalni z tarasem z widokiem na morze, wydaje się propozycją nie do odrzucenia. Poza tym w dwie noce spędzone na statku pod wentylatorem, na metalowym łóżku w zbiorowej sali, zaoszczędziłem tyle, że bez żadnych skrupułów odpowiadam – yes, yes, yes i po kilku chwilach rzucam się na ogromne łóżko, bijąc się jedynie z myślą – czy prysznic w wykafelkowanej, dużej srebrnej łazience, wziąć teraz czy za chwilę. Za chwilę.
Pozostaje jeszcze punkt trzeci – transport. Ten już nie załatwia się sam, ale też niejako i dosłownie mimochodem. Zanim jeszcze zmierzch zasłania nieoświetlone ulice miasta i gasi resztki jasności mojego, coraz bardziej zmęczonego umysłu, postanawiam mimo wszystko jeszcze dzisiaj zająć się i tą sprawą. Jeszcze jeden spacer, choć już bez plecakowego obciążenia, przed spaniem nie zaszkodzi, a nóż widelec pomoże. Obchodzę ponownie miasteczko z tym, że od odwrotnej do poprzedniego spaceru strony. Lustruję dokładnie wszystkie podwórza, sklepiki, wystawy czy, aby nie rzuci mi się w oko coś, co mógłbym połączyć z lokalnym transportem i nagle mam. Mała, prawie niewidoczna kartka w oknie prywatnego domu zdaje się mówić, że chyba mam, to czego szukam. Chyba, bo tego, co jest napisane oczywiście nie rozumiem, ale zdjęcie samochodu, miejscowość Pare Pare w połączeniu z drugą Makale i 50.000 rupii, (3 Euro) zdają się mówić same za siebie. Ktoś tu za pięćdziesiąt ichniejszych tysięcy proponuje mi podwózkę do Makale. Pytanie tylko – gdzie jest Makale i kiedy są odjazdy. Takie jeżdżenie prywatnym samochodem niekoniecznie musi odbywać się codziennie. Może, co drugi dzień? Poczekam. A może raz w tygodniu, albo nawet, co gorsza tylko wtedy jak jest komplet pasażerów? Wtedy już czekać nie będę miał czasu. Dlaczego ja ciągle muszę walczyć z takimi myślami, zamiast po prostu wejść i sprawdzić? Sprawdzam i świat ponownie (który to już raz dzisiaj) się do mnie uśmiecha. Makale to mała miejscowość w środkowej części Sulavesi, jakieś 160 km na północ od Pare Pare, a odjazd jest jutro rano, o dziewiątej, jeżeli chcę, to spod hotelu. Czy się decyduję? Oczywiście – innego wyboru przecież nie mam, a ten podsunięty przez życie jest przecież super. Widać w momencie, gdy onegdaj podjąłem decyzję o dotarciu do „szczęśliwych wysp” mój limit decyzyjny się wyczerpał i teraz życie podejmuje je za mnie, a ja absolutnie nie chcę mu w tym przeszkadzać. Płacę z góry 50.000 (odległość do Makale porównywalna jest z tą do Makassar, a opłata w porównaniu z turystycznym autobusem, którym jadą Mario i Gosia prawie 10 krotnie mniejsza) dostaję małą karteczkę z pokwitowanie i jestem ogromnie ciekaw czy jutro będzie takie same dla mnie łaskawe jak jest dzisiaj.
Wspaniała, wygodna jak ogromne hotelowe łóżko, noc mija zbyt prędko by móc się nią do syta nacieszyć. Kto wie, kiedy znowu trafi mi się hotelowy pokój z szerokim łożem, czystą pościelą, dużą łazienką i ciepłym prysznicem? Pewnie nie prędko. Ten ostatni zmywa ostatecznie resztki nostalgii z moich jeszcze zaspanych oczu, wykwintne śniadanie zakończone naleśnikiem z czekoladą i talerzem owoców, zjedzone na tarasie z widokiem na morze, otwiera je ponownie szeroko, kierując wzrok ku wciąż niepewnej przyszłości, a dźwięk klaksonu podjeżdżającego na parking wysłużonego, ale umytego i wyczyszczonego samochodu, każe wierzyć, że ta będzie równie pomyślna jak wczorajszy, pierwszy dzień na pełnej niespodzianek Sulawesi.
Już wiem, na czym polega tajemnica komunikacji prywatnym samochodem. Facet po prostu jedzie od miasteczka do miasteczka i niczym autobus zabiera stojących i czekających przy drodze ludzi. Musi to robić często, bo większość wsiadających wita się z nim jak ze starym znajomym, a wysiadając zostawia bez ustalania jeden, dwa lub trzy banknoty, w zależności od długości trasy, czyli cena za kurs też już jest znana i pewnie dawno temu ustalona. Gdy tylko robi się miejsce, bo ktoś wysiadł, momentalnie, najdalej w następnej wiosce zostaje ponownie zajęte także przez większość drogi jedziemy w komplecie, co mi akurat absolutnie nie przeszkadza, bo jako jedyny pasażer, jadący całą trasę od A do Z mam niewątpliwy przywilej siedzenia na przednim siedzeniu. Trochę jak król lub Beniowski na Madagaskarze, siedzę sobie wygodnie z przodu i jedyne, czym zajmuję się przez następnych ponad 5 godzin to obserwowanie różnorodnego: czasami brudnego, czasami nadzwyczaj dziurawego i trzęsącego się na wyboistej drodze, czasami zakopconego spalinami ogromnych ciężarówek, a czasami znowu zielonego jak dziewicza dżungla, czy egzotycznego jak baśnie 1001 nocy, świata, wolno przetaczającego się za szybami, jeszcze wolniej jadącego samochodu.
Przystanek na drugie śniadanie w przydrożnej chacie i coraz częściej pojawiające się dziwaczne domy dziwnie wystrojeni ludzie, umorusane dzieci i najcudowniejszy z wyobrażalnych krajobraz, zwiastują, że wjeżdżam do zupełnie innego, niebywałego świata, który coś mi się wydaje, zatrzyma mnie w sobie na dłużej.
Do Makale dojeżdżam sam. Kierowca, z którym przez 5 godzin zdążyliśmy usnuć nić sympatii, chce mnie zawiść pod same drzwi zarezerwowanego już wczoraj wieczorem przez Internet hostelu. Cóż z tego, kiedy prowadzeni przez Googlemap, wjeżdżamy w pole, a pytani po drodze ludzie ani takiego adresu ani takiego hostelu nie znają. Oho – tarapatów i niespodziewanych przygód na Sulawesi ciąg dalszy – myślę sobie wyciągając z auta dobytek. Mój samochód odjeżdża, a ja nawet nie bardzo wiem, w którym kierunku ruszyć szukać schronienia, bo o zarezerwowanym hostelu nie mam już chyba, co marzyć. Kilka zabudowań wzdłuż szosy i kilka trochę dalej nad porywistą rzeką, nie wróżą raczej bym znalazł w nich dach nad głową. Hm (?!) Za to pomnik na środku ronda, ogromnego białego byka, prowadzonego na długim drągu, czy przydrożna figura tubylczej pary w ludowych strojach, przesiewającej kawę, tutejszy główny produkt exportowy, nie mówiąc o stojących w pobliżu budynkach o bardzo dziwnej architekturze, które od pewnego czasu obserwowałem już przez okno samochodu, wróżą, że spędzony w tej okolicy czas na pewno nie będzie zmarnowany. Zdaje się, że wylądowałem w jakimś bardzo dziwnym i egzotycznym i ogromnie ciekawym miejscu.
Witek, cholernie lubie Cie czytac. Opisujesz tak, ze czuje sie jakbym podrozowal z Toba. Super styl. A ja mialem byc akurat ponownie w Chiapas ( w styczniu sie tam niezle dzieje) ale covid mi plany urwal. Pozdrowienia z San Diego Wielki Podrozniku.
Dziękuję za komplementa. Takie zawsze cieszą, a jeszcze bardziej cieszy świadomość, że nie podróżuję po świecie sam i mam z kim dzielićć się jego pięknem. Za to i ja dziękuję i zachęcam dalej do wspólnego podróżowanie. Bardzo mi miło. Pozdrawiam również bardzo ciepło z zimnego już bardzo Aachen. Pozdrów proszęrównie mocno Andrzeja.
Nie,w takim momencie sie nie przerywa, no i co dalej? ha,ha,ha tak nas trzymasz w napieciu. Nie szkodzi, z niecierpliwoscia poczekamy do nastepnego artykulu.
A ogolnie, bardzo ciekawa i pieknie napisana relacja z kolejnego etapu podrozy.
Niesamowita jest Twoja umiejetnosc radzenia sobie z problemami.SUPER
To nie ja przerwałem tylko podróż się przerwała bo dojechałem do następnego etapu, więc trzeba poczekać aż się znowu trochę przygód i przeżyć nazbiera. 😉
Ciekawie.Dalszy ciag prosze.
Się robi. Ze dwa trzy dzionki i będzie. Cieszę się, że aż taką ciekawość i świata i swoich przeżyć obudziłem