Park Narodowy Zhanganjiajie należy, bez wątpienia, do najważniejszych atrakcji Chin i tak jak niepodobna, będąc w tym rejonie świata, nie wejść na Wielki Mur, czy nie zdobyć jednej ze świętych gór, tak samo nie można opuścić i tego miejsca. Takiego samego zdania jest pewnie znakomita większość, nie tylko odwiedzających Chiny turystów z całego świata, ale i samych mieszkańców tego najmocniej zaludnionego kraju. Jak twierdzą statystyki – rocznie do parku Zhangjiajie przybywa ponad 20 milionów ludzi. 20 milionów! Liczba oczywiście robi nie tylko kolosalne wrażenie, ale i zapowiada, to z czym będę się musiał zmierzyć po przekroczeniu granic parku. Tłumy, tłumy, tłumy. A może nie? Może nie będzie tak źle – pocieszam się w duchu spoglądając na zieloną mapę i zachmurzone niebo. Park jest przecież tak olbrzymi, że może jakoś uda się wszystkich pomieścić tak, że nie trzeba będzie przepychać się jeden przez drugiego?  Może też niezbyt pewna pogoda (niebo od kilku dni nie pokazuje się zza warstwy szarych chmur), odstraszy znaczną część amatorów wędrówek między skalistymi wieżami?

Może? Może? Z takimi myślami biję się wysiadając na dworcu kolejowym w małym i już dosyć mocno zatłoczonym miasteczku o tej samej nazwie, co park, bo park już właśnie tutaj się zaczyna. Przynajmniej jedna jego część, ta z charakterystycznym i bardzo znanym z widokówek oczkiem wydrążonym w skalistym szczycie, któremu nieco zdumiony ilością ludzi przeglądam się sponad ich głów. Tutaj nie zostanę. Muszę poszukać przynajmniej ciut, ciut spokojniejszego miejsca. Takowe, przynajmniej tak mi się wydaje, znajdę około 20 kilometrów dalej. 20 kilometrów, na które lokalny autobus potrzebuje ponad dwóch godzin, po których strasznie obolały ze ścierpniętymi nogami wysiadam w znacznie spokojniejszym, ba wydaje mi się, że bezludnym miasteczku Wulingyuan, ulokowanym tuż przy wschodniej bramie otwierającej szlak do ślicznie malujących się za nią magicznych, skalnych szczytów Parku Zhanganjiajie.

Początkowo cieszy, a po chwili dziwi (nawet się zastanawiam czy dobrze trafiłem), że położone w tak niezwykłym miejscu miasto, może być być zupełnie puste. Do hostelu muszę przejść praktycznie przez całe centrum i nie spotykam po drodze dosłownie nikogo. Żadnych ludzi, zwierząt, czy jakichkolwiek oznak życia. Sklepy i restauracja są zamknięta, biura podróży i informacje turystyczne też, a jak dotarłszy do mojego hostelu, którego oczywiście muszę długo szukać, bo nie ma się kogo spytać o drogę, stwierdzam, że ten również jest zaryglowany na wszystkie spusty, trochę się zatrważam i ponownie zastanawiam czy aby na pewno jestem tam gdzie chcę. Chyba tak – myślę rozglądając się wkoło. Wysokie szczyty parku Zhangjiejie wyrastają z ziemi gdzie okiem sięgnąć, mnogość dużych hoteli i restauracji w mieście, mimo, że zamknięte, też świadczy o atrakcyjności Wulingyuan, czyli wszystko wydaje się w porządku tylko dlaczego wszędzie tak pusto?  Pukam w drewniane zamknięte drzwi hostelu. Zrazu odpowiada głucha cisza, przerwana jednak po chwili ciężkimi krokami właściciela. Po następnych kilku sekundach, zgrzyt klucza w zamku przepędza męczącą mnie niepewność, a zaspane oczy i rozchełstane włosy stojącego za właśnie otwieranym drzwiami, jegomościa zdradzają, że go obudziłem. Obudziłem? Po południu? Hm – przecież to nie Ameryka Południowa i nie ma tu zwyczaju sjesty, a przynajmniej dotąd się z tym nie spotkałem. Ja trochę zaskoczony, właściciel jeszcze mocno zaspany dopełniamy formalności meldunkowych, po czym dostaję klucz od kilkuosobowego pokoju, w który ponownie ku moim zdziwieniu, ale też uciesze jestem sam. To chyba nie sezon na wędrówkę po tej części Chin – myślą zrzucając, ciążący mi już od jakiegoś czasu, plecak na ziemię. Mi w to graj dodaję zaraz i przestaję się przejmować tym, czym chyba przejmować się nie powinienem. Deszczu aaaaż tak dużo nie ma, a chmury wiszące pod niebem, oprócz tego, że nie pozwalają zrobić ładniejszych zdjęć, w niczym innym nie przeszkadzają, a ludzi mniej i w hostelach pustki.

Zagadkę wymarłego miasta rozwiązuję dopiero wieczorem. W poszukiwaniu kolacji ponownie wybieram się do centrum i… o dziwo, miasto żyje! Żyje i to jak. Podwójnie, potrójnie, a może nawet po dziesięciokrotnie. Blask rozświetlonych restauracji oświetla kolorową łuną czarne już o tej porze niebo, a wrzawa i ogromny tłok na wąskich uliczkach tłumaczą mi to, czego przed chwilą jeszcze nie rozumiałem. Otóż jak można się było spodziewać w miasteczku położonym tuż przy najatrakcyjniejszym parku narodowym w Chinach ludzi jest mnóstwo i branża turystyczna ma się jak najlepiej, a cisza, wyludnienie i totalny spokój, jaki przywitał mnie w porze południowej spowodowany jest tym, że w tym czasie po prostu wszyscy wędrują gdzieś tam daleko po górach i dopiero wieczorem, gdy zamkną się wrota parku wylegają na ulicę, które powracają do życia jak przebudzony mocną dawką extasy, pacjent po letargu. Pierwszy moment rozświetlonych, kolorowych, głośnych ulic robi niesamowite wrażenie. Ale tylko na chwilę. Dłużej niż kilka chwil w takim turystycznym, kolorowym, głośnym zgiełku to zawsze za długo. W przydrożnym straganie jem, jak zwykle w Chinach, smakowitą kolację, kręcę się trochę wzdłuż połyskującej w blasku reflektorów, rzeki i gdyby nie to, że jeszcze dzisiaj (by jutro rano nie tracić czasu) chcę poznać drogę do parku, wróciłbym szybko do hostelu.

Rano, gdy na dworze jest jeszcze bardzo ciemno, właśnie minęła piąta, odpowiednio ubrany (niebo cały czas zwiastuje, że w górach z pogodą może być różnie), z kijkami w rękach i prowiantem na cały dzień, wyruszam na od dawna wyczekiwaną wędrówkę. O parku Zhanganjiajie przeczytałem kilkanaście recenzji i mimo, że większość aż kipiała od zachwytu, to zdarzały się i takie, z których zionęło rozczarowaniem. Teraz sam jestem ogromnie ciekaw, jakie będzie moje wrażenie Przebierając z nogi na nogę nie mogę się po prostu doczekać otwarcia bram i wytęsknionej wędrówki pomiędzy, czy może nad i pod, herkulesowymi maczugami. Większość skalnych formacji właśnie takowe do złudzenia przypomina. Przed wejściem ogromne plakaty pokazują piękno parku o różnych porach roku i aż mnie skręca, żeby już tam być – tylko, dlaczego znowu jestem sam?

No tak. Ponownie wszystkiemu winny język chiński. Jak widać, po prawie trzech tygodniach pobytu w Chinach jeszcze go nie opanowałem haha. Wczoraj zrozumiałem, że park otwiera się o 6, a dzisiaj już wiem, że o 7. No cóż – znajomość pięknego języka Konfucjusza, nie przychodzi łatwo, a za jej brak trzeba czasami nieźle płacić. Dobrze, że w tym wypadku tylko niewyspaniem i czekaniem. Czekam. Czekam, studiuję mapy, oglądam rozstawione cudne zdjęcia, takie ze wschodem i zachodem słońca, takie z lotu ptaka i z pozycji jakby krasnala stojącego u stóp ogromnych maczug, takie o jesiennym i wiosennym zabarwieniu i takie i inne i myślami wybiegam już w przyszłość, czując wszystkimi zmysłami to, co zaraz ma mnie spotkać. Nie. Absolutnie nie narzekam, że zbyt wcześniej wstałem i wcześniej przyszedłem. Stojąc samotnie o szarej jeszcze godzinie tuż przed bramą parku, wyczuwając, że po jej drugiej stronie będą się działy rzeczy niesłychane, czuję spore zadowolenie. Zadowolenie łagodnie głaszczące mój mózg. Pewnie coś podobnego musi doznawać heroinista, wyczuwający nadejście kolejnej dawki narkotyku. (?) Czyżbym, zatem wpadł w jakiś rodzaj emocjonalnego uzależnienia?  Ostatnio dosyć często i sporymi dawkami karmię się nadzwyczajnymi doznaniami i co?… i już nie potrafię bez nich żyć? Może tak – przebiega mi przez głowę. Może po kilku latach podróżowania po świecie stałem się emocjoholikiem? Może potrzebuję coraz mocniejszych doznań, a oczekiwanie na każde następne powoduje szybsze krążenie krwi i gwałtowniejsze bicie serca? Może? A nawet, jeżeli tak, to, co? To, co w tym złego? – zastanawiam się w duchu, kontynuując rozmowę z samym sobą i skracając w ten sposób czas oczekiwania do następnej przygody. Przygody, która jeszcze ciągle czeka za zamkniętymi wrotami parku Zhanganjiajie.

Im bliżej godziny „0”, w tym przypadku siódmej rano, tym tłum na ogromnym dziedzicu przed wejściem gęstnieje. W końcu z niezgrabnej masy ludzkich głów tworzy się niebotycznie długa kolejka i po raz drugi dzisiaj, a dzień jeszcze na dobre się nie zaczął, jestem szczęśliwy, że wcześniej wstałem i wcześniej przyszedłem. W tym długim rzędzie ludzkich głów stoję zupełnie z przodu.

Za bilet trzeba wysupłać prawie 40 euro. Jak na moje warunki budżetowe jest to dosyć, dosyć sporo, ale cóż – po tym, co widziałem na folderach przed wejściem i na kilku zdjęciach w przewodniku, myślę, że nie będę żałował, chociaż, jak już wspomniałem, przeglądając Internet znalazłem również kilka mniej pochlebnych, a nawet takich bardzo krytycznych komentarzy i troszkę się obawiam czy aby moje oczekiwanie nie są zbyt wygórowane. Zobaczymy – zaraz się wszystko wyjaśni.

Początek wędrówki do złudzenia przypomina mi tę z przedwczoraj z parku Huangshon, więc nie jest źle, bo tam byłem przecież niezmiernie urzeczony otaczającą przyrodą, a tu podobno ma być nawet lepiej. Podobnie jak ostatnio, najpierw autobusami dowożeni jesteśmy w wyższe partie gór i dopiero tam z wyższego o kilkaset metrów pułapu, możemy zacząć podziwiać czarujący (faktycznie to słowo jest tu jak najbardziej adekwatnego tego, co widzę), świat. Po raz kolejny, w przeciągu niespełna trzech dni, stoję jak oczarowany w miejscu, którego nie sposób mi słowami opisać, lub zdjęciami zobrazować. To, co roztacza się wokół mnie jest po prostu nieziemskie, jest fantastyczne, jest niewiarygodnie cudowne. Tylko niestety, jak wszędzie w Chinach, ogromna masa rozkrzyczanych, charkających i wszędobylskich ludzi (wszędzie trzeba sobie przecież strzelić tzw. selfi, więc żaden głaz, żaden wystający konar, żaden punkt z panoramą skalnych słupów w tle, nie może się ostać bez pozującego na nim, pod nim lub przed nim człowieka), mocno zakłóca możność dogłębnego przeżywania urzekającej natury. Szkoda. Jednak, tak jak ostatnio w Huangshon, tak i tutaj jest na to pewna rada. Trzeba możliwie daleko trzymać się od sąsiadujących z przystankami autobusowymi punktów widokowych i wybierać raczej strome, trudno dostępne ścieżki, którymi turyści rządni jedynie widoków, a nie wędrówki, raczej niechętnie chadzają. Pewnie, że oddalając się znacznie od wytyczonych szlaków, trzeba by było zrezygnować z najbardziej atrakcyjnych, zaznaczonych na mapie miejsc typu naturalny most, czy widok na dolinę z punktów widokowych Great Wall, Prey Budda, One step tu Haven, Avatar, Hallelujah, albo jeszcze kilka innych, na co sobie oczywiście w żaden sposób nie można pozwolić.  Mimo zgromadzonych w nich tłumów i tak są one porażająco piękne i koniecznie trzeba je zobaczyć.  Zaraz potem można prysnąć w bok. Cak, cak i już mnie nie ma. Wszyscy idą w prawo, to ja w lewo i jestem sam. Sam na sam z naturą oczywiście. Potem wszyscy idą w lewo, to ja w prawo i znowu spokój i cisza. A jak wszyscy idą do przodu to ja się wracam i znowu gdzieś w bok i tak cały czas. W ten prosty, chociaż czasami uciążliwy sposób, mam możliwość znalezienia tego, czego w górach pragnę najbardziej – ciszy i bezkresnej natury. Pewnie, że takie skoki w bok i wypady na nieuczęszczane ścieżki okupić muszę dodatkowymi litrami potu i skurczami mięśni, ale co tam. Wylany pot nadrobi się wodą, którą zawsze mam przy sobie, rozdygotane łydki i trzęsące się kolana, szybko wrócą do formy, bo do takich trudów są już od jakiegoś czasu przyzwyczajone, a doznania, jakie przeżywam, spacerując samotnie ponad szczytami herkulesowych maczug pozostaną na zawsze w pamięci i warte są największego wysiłku.

Warte do tego stopnia, że spostrzegłszy ukryte gdzieś w zaroślach schody prowadzące, stromo i daleko w dół bez namysłu daję się ponieść ich stopniom i za moment znikam w gęstwinie drzew. Sądząc z mapy, powinny doprowadzić mnie do stóp owych olbrzymich skalnych szkieletów, nad którymi obecnie się znajduję. Tylko, że mapa nie pokazuje jak długo i jak daleko trzeba schodzić. Długo i daleko. Mogę się przecież tego domyślać po wysokości skalnych figur, podziwianych przed chwilą z góry, a skoro chcę dotrzeć do ich stóp to… to trzeba dreptać bez mała półtorej godziny w dół. Park praktycznie jest tak podzielony, że jednego dnia, lub nawet dwa dni, można zwiedzać jego górne części, a następne dwa dni poświęcić na dolne partie. Pewnie, dlatego bilet za 40 euro ważny jest aż 4 dni, chociaż mi to w niczym nie ułatwia. Moja krótka chińska wiza nie pozwala mi rozkoszować się nawet najpiękniejszymi zakątkami dłużej niż jeden, dwa dni. Dlatego, mimo już niebagatelnego zmęczenia, ukrytymi między ogromnymi drzewami schodami schodzę jak najszybciej do wijącej się w dole rzeki, a będąc już nad nią jestem niesamowicie kontent z tego pomysłu. Jak się okazuje schody są praktycznie nieuczęszczane, więc przez cały czas schodzenia spotykam tylko jedną osobę i jest to akurat Niemiec, który nie tylko zdecydował się na schody, ale jeszcze w odwrotnym kierunku. Zuch chłopak – wdrapuje się tam skąd ja schodzę, a moja koszulka już od dawna lepi się do ciała. To, co z jego? Nie wiem. Wiem, że całej reszcie odwiedzającej park nic do niczego się nie klei. Oni poruszają się autobusami. No może nie wszyscy.

Na dole równie pięknie jak na górze.  Aczkolwiek już może nie tak spektakularnie, jeżeli chodzi o widoki. Te tutaj są bardziej sielskie: rzeczka, motylek, złamane w poprzek drogi drzewo itd., itp. i tylko zadzierając głowę tak, że czubek nosa jest w miejscu, w którym normalnie mam czoło, ponownie mogę podziwiać nadzwyczajność skalistych wież, które z tej perspektywy wydają się jeszcze bardziej strzeliste. Jakby chciały sięgnąć nieba. Prawie dwie godziny maszeruję z zadartą głową, od czasu do czasu spuszczając ją by zrobić zdjęcie lub zaczerpnąć coraz bardziej brakującego tchu. To, co normalnie robi się przynajmniej w dwa dni, ja obchodzę w jeden i mimo, że robię to trochę po „japońsku” czyli tu zdjęcie tam rzut okiem, i dalej, i dalej i tak jestem niezmiernie usatysfakcjonowany. Takich wspaniałości nie spotyka się często.

Rzeka wijąca się między wyrastającym z ziemi jak grzyby po deszczu maczugami prowadzi mnie długo przez jedne z najładniejszych terenów, przez jakie kiedykolwiek przyszło mi wędrować, do miejsca, do którego ponownie, coraz wyraźniej, dociera głos wydobywający się z mnóstwa gardeł. Znaczy się nie tylko przystanek autobusowy coraz bliżej, ale równocześnie spokój i cisza towarzysząca mi od pierwszych stopni schodów do wykutego w skale sanktuarium zaznaczonego na mapie, jako turystyczna atrakcja, coraz dalej. Przy sanktuarium, w szczelny sposób oplecionym wianuszkiem fotografujących go ludzi, cisza, która jeszcze przed chwilą była jak balsam dla moich uszu, urywa się niczym linka z przywiązanym głazem zrzucona w przepaść. Trzask prask i czar nostalgicznej ciszy, zakłócanej jedynie szelestem ocierającej się o skalny występ chmury, spadającej kropli dżdżu z wyginającej się pod jej ciężarem łodygi polnego kwiatu, lub ćwierkiem zagubionego w konarach drzew, niewidocznego dla ludzkiego oka, ptaka, pryska. Pryska na amen i to nomen omen przy skalnym sanktuarium.

Z wrzawą rozkrzyczanego tłumu miesza się z jeszcze głośniejsze pohukiwanie równie licznie zebranych tu małp, rdzennych mieszkanek sanktuarium i okolic, czekających na kawałek chleba lub ciastka (jeżeli nie dostaną, to będą próbowały ukraść lub wydrzeć, więc trzeba uważać), a kilka metrów dalej z turkotem silników stojących w rzędzie autobusów. Nie trzeba dużego wysiłku by sobie wyobrazić jak szybko i jak mocno może się zmieniać świat.  Wsiadam do jednego hałasujących już autobusów i zanim kończę w duszy układać laudację na cześć gór w parku Zhanganjiajie, jestem ponownie na parkingu przy wschodniej bramie, czyli tam, gdzie byłem rano. Z tym, że rano stałem tu pełen nadziei i wątpliwości, co też mi dzień przyniesie, a teraz jestem pełen najwspanialszych emocji, bo już wiem, że przyniósł to, co najlepsze: piękne widoki, wspaniałą wędrówkę, cudowne przeżycia i pewność, że Park Zhanganjiajie z całą pewnością mogę polecić jako miejsce szczególne i konieczne do odwiedzenia.

Niekoniecznie za to trzeba tracić czas i pieniądze na typowe turystyczne szklane ścieżki i mosty wiszące tuż obok na szczytach skalnych urwisk, który mijam następnego dnia w drodze do dworca kolejowego w Zanghanije. Wprawdzie wyglądają imponująco i pewnie stąpając po nich może się człowiekowi nieźle zawrócić w głowie nie tylko z wrażenia, jednak spoglądając na nie przez okno autobusu i widząc po raz kolejny tę przepychającą się po nich ludzką masę, jestem wdzięczny sam sobie, że takie atrakcje nie bardzo mnie pociągają. Sztuczne turystyczne atrakcje nawet jak są najzmyślniejsze pozostaną jednak dalej sztucznymi turystycznymi atrakcjami niedorównującym autentycznej naturze. Przejeżdżam pod szklanym mostem, po raz ostatni patrzę na niknące za mną skalne wieże i wiszące coraz niżej nad nimi chmury (chyba miałem mnóstwo szczęścia, bo pogoda po raz kolejny była dla mnie łaskawa, a teraz się załamuje i niebawem zakryje pewnie cały park ścianą wody), jeszcze raz przewijam w głowie film z wczorajszej wędrówki aż w końcu spojrzawszy na leżący przede mną, okryty przeciwdeszczowym workiem, plecak, kieruję myśli w zupełnie innym kierunku. Pociągiem jadę z Zhanganjiajie do Funghun, czyli na południe w kierunku Hongkongu, a jeżeli na południe to może będzie i cieplej i mniej deszczowo? Może? Taką mam nadzieję, ale w sumie to nie tak o pogodę mi chodzi, bo ta, jaka by nie była, to zawszę jakaś będzie, jak o to, co mnie tam czeka, za następne kilkaset kilometrów. Co tam zobaczę? Co przeżyję? Pewnie opowiem o tym w następnym artykule.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł