Prawie 3 lata temu, w purpurowej otoczce zachodzącego słońca, pod przymusem rygorów wprowadzanego właśnie lockdownu, opuszczałem New Delhi, opuszczałem Indie, opuszczałem „mój świat”, do którego przez ostatnich ponad 6 lat zdążyłem się mocno przyzwyczaić. Wtedy, nie tylko mój świat, się nagle zatrzymał i nikt nie wiedział, kiedy i czy w ogóle znowu ruszy, a jeżeli ruszy to, w którym kierunku się potoczy. Na szczęście ruszył.

Dzisiaj, wysiadając na tym samym lotnisku im. Mahatmy Gandhiego, w nieco innym, bo w różowiejącym coraz mocniej blasku, wschodzącego słońca, zastanawiam się czy ruszył, aby w dobrym kierunku. Na pierwszy rzut oka niby nic się nie zmieniło. Samolot osiadł łagodnie, autobus pełen niezamaskowanych, jak przed pandemią, ludzi podwozi nas pod terminal, służby graniczno celne sprawdzają dokumenty i bagaże i wydaje się, że wszystko jest jak było. A jednak nie. Trudna droga powrotna, z Europy, którą tym razem w większości pokonałem lądem, usiana wieloma przeszkodami nie do przejścia, pokazała mi, że świat nie jest już taki sam, jak był. Konflikty zbrojne, ataki terrorystyczne, protesty ludności walczącej o swoje prawa i w końcu otwarte wojny, powodują, że nie chodzi się już po nim tak spokojnie, jak kiedyś, a wiele państw jest w ogóle niedostępnych. Czy o takich samych lub podobnych zmianach będę musiał przekonać się też w Indiach? Czy i jakie szkody wyrządziła pandemia w nieźle kiedyś zorganizowanym sektorze turystycznym? Jak odnajdę się w nowej popandemicznej rzeczywistości w najbardziej zatłoczonym państwie świata? Takie i inne pytania nurtują mnie, gdy z odebranym bagażem maszeruję znaną mi już drogą w kierunku stacji metra.

Początek nie jest zachęcający. Wprawdzie metrem, tak dziś, jak onegdaj spokojnie i łatwo docieram do centrum, ale to, co się dzieje dalej zupełnie mnie zaskakuje.

Spodziewałem się tłumu. Byłem już w dużych hinduskich miastach i wiem, co znaczy człowiek przy człowieku, ryksza przy rykszy, skuter przy skuterze, samochód przy samochodzie i krowa przy krowie. W Delhi pamiętam, że przejście kilku kroków ulicą (czegoś takiego jak chodnik tutaj nie ma) już wtedy, a był to jednak okres początku pandemii, więc ludzi było znacznie mniej, wiązało się ze sporym wyzwaniem. To, co jednak dzieje się teraz absolutnie mnie przerasta. Jedyna nadzieja – myślę sobie, w tuk-tuku, który może jakoś swoimi metodami przebrnie przez korki i wszystkie inne przeszkody i dowiezie mnie pod drzwi hostelu, a że kierowcy owych trójkołówek w mig oplatają mnie grubym pierścieniem, więc długo nie daję się prosić i za chwilę siedzę z plecakiem na tylnej ławie żółto czarnego, głośnego i bez przerwy trąbiącego tuk-tuka. Nie wiem, jak kierowca to robi, ale jedzie.

Niedługo wszakże. Kilometr przed celem, ulicę tarasują barierki, a jakiś dziwnie ubrany gość informuje, że dalej nie pojedziemy. Dlaczego? Ta dzielnica jest zablokowana z powodu gromadzących się na protesty ludzi i dla turystów jest podobno zbyt niebezpiecznie. Mamy jechać do rządowego biura turystycznego i tam otrzymamy dalsze informacje. (?) Jedziemy. W government tourist office, mieszczącym się w zapadłej norze, wita mnie pół-trzeźwy chłopak (oni tutaj nie piją alkoholu, ale przekrwawione białka w oczach i powolne ruchy zdradzają, że mają inne równie skuteczne używki) i coś tłumaczy, o innym hotelu, przewodniku, autobusie, jednym słowem chce mi coś sprzedać – tłumacząc, że innej możliwości nie mam. Nie wierzę. Rozmawiam z kierowcą i proszę by mimo wszystko spróbował podwieźć mnie pod hostel. Dobra – odpowiada, ale może najpierw, spróbujemy jeszcze w innym tourist office? – proponuje. Zgoda. Próbujemy jeszcze w dwóch, z takim samym rezultatem. Jeżeli są to rządowe biura turystyczne, to ja jestem prezydentem tego rządu – przekonuję sam siebie i odmawiam czwartej próby. Jedyna pociecha z wizyty w trzecim biurze jest taka, że tutaj udaje mi się kupić SIM kartę i mam już lepszy kontakt ze światem. Telefoniczna rozmowa z właścicielem hostelu szybko wyjaśnia mi, że nie ma żadnej blokady, że nic się nie dzieje i że w hostelu spokojnie na mnie czekają (???) Nie mam pojęcia, co to wszystko znaczy i pewnie nigdy się nie dowiem. W każdym razie, po dwóch godzinach jeżdżenia tuk tukiem w te i z powrotem, po zapłaceniu 400 rupii zamiast uzgodnionych na początku 50, podjeżdżamy z innej strony do niby zablokowanej dzielnicy, w której jest mój hostel i faktycznie ostatnie 500-600 metrów będę musiał przejść pieszo. Kierowca ponownie twierdzi, że dalej jechać nie może, a ja już nie mam siły z nim dyskutować. Przecież widzę, że za „niby blokadą” jeżdżą i tuk-tuki i skutery i samochody i niczym się nie różni to tam od tego tu. Trudno – wysiadam zarzucam plecak i próbuję się przepchnąć przez resztę drogi.

Mimo, że spędziłem w Indiach już sporo czasu i wydaje mi się, że trochę poznałem i kraj i ludzi i panującą tutaj mentalność i obyczaje, to jednak wtapiając się w niesamowicie głośny i gęsty tłum wąskiej, śmierdzącej, brudnej, indyjskiej ulicy zdaję sobie sprawę, że sporo zapomniałem i muszę ponownie się jej nauczyć.

Właśnie ulicy. Ulica w Indiach, a zwłaszcza w New Delhi i większych miastach, jest wszystkim i im prędzej się człowiek jej nauczy, tym większe ma szanse przetrwać, a że ja planuję przetrwać tu kilka następnych tygodni, o ile nie miesięcy, więc przepychając się z lewa na prawo i z prawa na lewo szybko się uczę.

Na ulicy się śpi, na ulicy się je i na ulicy załatwia się wszystkie swoje potrzeby, w tym te fizjologiczne. Po ulicy wałęsają się krowy, biegają bezpańskie psy i chodzą, siedzą lub leżą, ludzie. Ulicą jeżdżą stare kopcące niemiłosiernie autobusy, samochody w różnym stanie technicznym, przeładowane tuk-tuki, skutery i wszystko to bez przerwy trąbi, hamuje i przyspiesza, wypuszczając kłęby, czasami bardzo czarnego dymu. Między całym tym gwarem przemykają wózkarze, rykszarze i zaprzęgnięte w woły, wozy, a czasem nawet jeźdźcy w strzemionach na mniej lub bardziej wychudzonych koniach. Jakby tego było mało nierzadko taką ulicę po obu stronach tarasują bambusowe stragany, w których gotuje się herbatę i wypieka placki, więc robi się przy nich dodatkowy tłok. Gdzie jest odrobinę luźniej, tam rozkładają się ze swoim warsztatem: fryzjerzy, krawcy, ślusarze, kowale (konie podkuwa się na miejscu), czy handlarze czymkolwiek, nawet węglem i krowimi plackami. Tak – na ulicy w Delhi jest wszystko. Tylko przejście takowej z jednej strony na drugą wydaje się być niemożliwe, a jeżeli tak, to jest to walka o życie. Jeżeli istnieje tu jakiekolwiek prawo, a wydaje mi się, że nie, to jest to jedynie prawo silniejszego, do którego, taki jak ja turysta, objuczony sporym plecakiem, musi się jakoś dostosować. Rozglądając się, zatem we wszystkich kierunkach, patrząc pod nogi i równocześnie na mapę, czym prędzej, by nie ogłuchnąć, zaczadzić się lub zwariować, przemierzam kilkaset metrów dzielących mnie od zarezerwowanego hostelu. Hostel na szczęście położony jest w nieco bocznej, mniej ruchliwej, uliczce i tu już mogę nieco zwolnić, a na miejscu odetchnąć.

Nie odpoczywam długo. Zrzucam jedynie plecak, myję klejące się od wszystkiego ręce i już trochę lżejszy i świeższy, ponownie wychodzę na ulice. Nie mogę przecież przerywać szkolenia. 😄 Zanim na dobre zadomowię się w nowej rzeczywistości muszę sprawdzić jeszcze dwie rzeczy: gdzie i co jeść i gdzie i za ile wymienić pieniądze. Obie sprawy mam w zasadzie w zasięgu ręki, więc po chwili, z portfelem zapełnionym kilkunastoma tysiącami indyjskich Rupii (1 euro to obecnie 88 indyjskich Rupii) i żołądkiem pełnym butter chicken ze smażonym plackiem naan, oraz smakiem indyjskiej herbaty masala chai (herbata z mlekiem i garam masala) w ustach, mogę zastanowić się, co dalej?

Spacer po najbliższej okolicy wiele mi przypomniał. W zasadzie wiem już znowu jak się poruszać i zachowywać w Indiach by nie zginąć, a że głowa po pierwszym szoku przestaje boleć, a oczy, uszy i nos przyzwyczajają się do brudu, hałasu i smrodu, przeto spokojnie mogę ruszyć gdzieś dalej, poszukać czegoś ciekawego i może nawet coś zwiedzić. Może Czerwony Fort, jedną z większych turystycznych atrakcji Delhi? Dobra – ponownie pakuję się do tuk-tuka i znowu nie rozumiejąc jak to się dzieje, że w tej hałaśliwej masie posuwamy się do przodu, jadę pod Czerwony Fort.

Czerwony Fort (nazwa pochodzi oczywiście od czerwonego piaskowca, z którego został wybudowany) jest nie tylko budowlą obronną, ale też częścią mieszczącego się za jego murami pałacu. Początki budowy ogromnego kompleksu obronno pałacowego (zewnętrzny mur liczy sobie 2,5 km długości i 16 do 33 metrów wysokości) datują się na czas, gdy szach Jahan lub jak piszą niektórzy Dżahan, przenosił stolicę z Agry do Delhi, czyli na pierwszą połowę XVII wieku. W 2007 roku całość wpisana została na listę światowego dziedzictwa UNESCO, a ja oglądając to, co za murem, wcale się tej decyzji nie dziwię. Prawie dwie godziny spaceruję po ogromnym, ładnie utrzymanym parku. Przyglądam się temu, co pozostało sprzed wieków – nie tylko ruin, ale i dobrze zachowanych obiektów jest sporo. Nade wszystko jednak rozkoszuję się ciszą i spokojem, bo chociaż turystów jest sporo, to nie są to te tłumy, które czekają za wielkim murem, a brak trąbiących tuk-tuków i warczących skuterów pozwala na chwilę zapomnieć, że jestem w jednej z najgęściej zaludnionych stolic świata.       

Mylnie sądząc, że forty, świątynie i pałace dobre są dla kilkudniowych turystów, a ja chciałbym przeżyć Delhi w inny, bardziej podróżniczy niż sposób, wybieram się tam, dokąd żaden turysta z pewnością nie trafia. Nie wiem, dlaczego bezgranicznie ufam instynktowi, który podpowiada mi, że prawdziwe życie mieszkańców stolicy Indii zobaczę i poczuję nieco dalej od centrum nad brzegami rzeki Yamuy i że wyprawa w tamtym kierunku może być fajną przygodą. Nie jest! Prawdziwe życie bezwzględnie tu widzę, a ponadto czuję. Smród potu, uryny, krowich kup i gnijących śmieci, miesza się, co krok z dymem małych palenisk, w których mieszkańcy przyrzecznych slumsów, próbują przynajmniej w części zutylizować walający się wszędzie plastik i papier. Nie muszę chyba opisywać, jak śmierdzi palony plastik i co się dzieje z moimi nozdrzami i oczami, o płucach nie wspominając. Gdy do tego widzę kąpiące się w rzece, wśród tego całego brudu, półnagie dzieci i leżących w cieniu rzadko rosnących drzew, w nieckach wyschniętego błota, koło krów i bezdomnych psów, wychudzonych, pomarszczonych jak zgnieciony papier, starców, w momencie rozumiem, że nie był to dobry wybór, a już z pewnością nie jest to fajna przygoda. Czym prędzej zawracam. Aczkolwiek, kto będąc w Indiach koncentruje się tylko na zwiedzaniu turystycznych atrakcji, mieszka w miarę dobrym hotelu, w oddalonej od rzeki dzielnicy i porusza się klimatyzowanymi autobusami lub sypialnymi pociągami, ten do końca Indii nie pozna i nie zrozumie. Co nie znaczy, że polecam lub namawiam do tego typu wypadów. Absolutnie nie! Ja też, czym prędzej biorę nogi za pas i nie tylko uciekam znad rzeki, ale i Delhi opuścić chcę, czym prędzej.

Tym bardziej, że jako następne miejsce zaplanowałem sobie turystyczną Agrę z Taj Mahal, jednym z siedmiu cudów świata, do którego ostatnio, z powodu pandemii nie zdążyłem zajrzeć. Trzeci, bardzo zamglony, ale i tak magiczny wschód słońca w Indiach, przeżywam już w pędzącym do Agry pociągu.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł