Przekraczanie granic państw, kontynentów czy nawet stref czasu, tak mi już spowszedniało, że ani już nie bardzo zwracam na nie uwagę, ani nie bardzo się już nimi przejmuję. Jednak przeskok z Korei do Japonii obfituje w tyle nieprzewidzianych sytuacji, że pewnie długo go zapamiętam, no i na blogu parę słów o nim wspomnieć muszę. Labirynt nerwowych wydarzeń przez które muszę przebrnąć, zaczyna się zupełnie niewinnie jeszcze wieczorem w Busan na lotnisku. Otóż samolot do Fukuoki mam jutro rano o ósmej i by się nie gonić (wiadomo dwie, alb lepiej trzy godziny przed odlotem trzeba być na miejscu, godzinę poświęcić na dojazd), postanawiam przespać się na lotnisku. Spokojnie, bez pośpiechu, czyli tak jak lubię, stawiam się na pierwszym terminalu krótko przed dziesiątą wieczorem. Od razu znajduję dosyć przytulny zakątek na pierwszym piętrze za pomieszczeniami biurowymi i wydaje się, że wszystko idzie jak z przysłowiowego płatka. Rozkładam gotowy na takie sytuacje sakwojaż, tzn. materac, śpiwór i poduszkę i ułożywszy cały bagaż tak, by mieć go pod ręką albo głową, ciesząc się z wygodnego łóżka, spokojnie kładę się spać. Niedługo trwa moja radość. Jeszcze dobrze nie zamykam powiek, a już słyszę nade mną dziwne, niezrozumiałe głosy. To co przed chwilą szło jak z płatka, przyszło teraz w ciężkich policyjnych butach. Jeszcze nie wiem czy to już sen czy jeszcze jawa, ale szybko się przekonuję, że nie śnię. Dwóch mundurowych, grzecznie aczkolwiek zupełnie niezrozumiale coś mi tłumaczy. Pojedyncze angielskie słowa z bardzo japońskim akcentem każą mi się domyślać, że coś jest nie tak. Ale co? Przecież nie raz już spałem na lotniskach czy dworcach i nigdy nie było z tego powodu problemu. Czyżby w Korei miało być inaczej? Yes! Jest, ale nie dlatego, że mają coś przeciwko spaniu na podłodze, ale dlatego, że po prostu zamykają na noc lotnisko. It is closed. O kurcze – tego nie przewidziałem. What time it is closed end what time it is open again? – Pytam, pakując powoli moje tak pieczołowicie rozłożone legowisko. Z panami mundurowymi nie będę przecież dyskutował i to nie tylko dlatego, że mamy problem w doborze języka, ale dlatego, że z panami w mundurze z reguły się nie dyskutuje – to cenna rada w drodze przez świat. Lepiej się zebrać i poszukać innego miejsca. Zamykają o 23:00 więc mam jeszcze kilka minut. Długo się nie martwię. Ławka przed wejściem do terminalu też się elegancko nadaje na łóżko. Po raz drugi rozścielam posłanie, po raz drugi wygodnie się układam i po raz drugi zanim jeszcze zasypiam, słyszę podobne niezrozumiałe głosy. Znaczy tym razem głos. Pan jest w innym mundurze i sam, ale mówi podobnie. Tu też nie wolno. To gdzie wolno – pytam. Tam – mówi i pokazuje oddalony o jakieś 150 metrów budynek. Tam jest poczekalnia. Już nie zwijam gratów, tylko zabieram wszystko w ręce i na plecy i idę we wskazanym kierunku. Poczekalnia jest i owszem, ale pełna i o spaniu ani na siedząco, nie mówiąc na leżąco, mowy nie ma. Trudno darmo, rozkładam się na jedynej wolnostojącej ławce na zewnątrz i już nieniepokojony przez nikogo szybko zasypiam. Pobudkę mam nie tyle wczesną, co twardą. Próbując pewnie po raz kolejny zmienić bok, tak się niefortunnie obracam, że wąska ławka nie potrafi mnie utrzymać i miast budzika nastawionego na piątą (o 5 otwierają terminal) dwadzieścia minut przed czasem, budzi mnie twardy chodnik. Nie szkodzi. Z paru względów potrzebuję przed odlotem trochę czasu, a jak wiadomo nie lubię się spieszyć. Najpierw, po krótkiej i twardej nocy, dobra ciepła kawa. Mam wszystko co trzeba: metalowy kubek, rozpuszczalną kawę, grzałkę na prąd i parę kanapek z jajkiem i pomidorem. Przygotowanie wybornego śniadania na lotnisku to prawdziwa przyjemność. Tym razem nikt niczego nie zamyka.

Po śniadaniu przychodzi czas na twardszy orzech. Mój plecak waży około 18 kg, a linia, którą lecę pozwala na zabranie tylko 15!  Trzech muszę się pozbyć. Znaczy pozbyć z plecaka, nie na stałe. Mimo klimatyzacji w hali odlotów zbyt zimno nie jest, a ja muszę włożyć na siebie polar, ciepłą kurtkę i ciepłe spodnie przygotowane na zimniejsze strony świata. Momentalnie robi mi się gorąco, ale plecak lżejszy. Byle do odprawy. Potem kurtkę i polar mogę nieść w ręku. Kolejka długa, cieplej coraz bardziej, ale to nic w porównaniu z gorączką, jaka wybucha przy oddaniu paszportu. Plecak 15,2 kg nie robi problemu. Na 200 dag pani przymyka oko. Nie ma też problemu z biletem powrotnym z Japonii, bo na takie pytania po przygodzie z wylotem z Australii do Indonezji jestem już przygotowany. Proszę Tokio – Władywostok 05.07 2019. Ok, pani potwierdza z uśmiechem. Nie przymyka jednak oka, na coś, na co w ogóle nie jestem przygotowany. Your Name Ser – słyszę pytanie, a nie widzę twarzy, bo pani za pulpitem wbija wzrok w mój paszport i bilet. O r t l i e b literuję. We have one problem słyszę, a po plecach spływa mi następna kropla potu, nie wiem czy wyciśnięta temperaturą pod kurtką i polarem czy właśnie usłyszanymi słowami. Czy to w pośpiechu czy z nieuwagi, a może po prostu klawisz na klawiaturze komputera się zaciął, gdy rezerwowałem sobie bilet(?), w każdym razie w nazwisku nie wpisałem literki „t”, a co za tym idzie bilet wystawiono na Mr, Orlieb, a w paszporcie mam, zresztą zgodnie z prawdą wpisane Ortlieb. Znaczy się nie polecę, bo ja to nie ten, co ma bilet, a ten, co ma bilet nie ma paszportu, bo on to nie ja. Następna kropla potu ścieka mi po czole. Pani poszła gdzieś z biletem i paszportami i długo nie wraca. Ja czekam i się pocę. Wraca. Uśmiecha się z daleka, co oznacza być może koniec kłopotów, ale nie koniec pocenia. Gorąco jest dalej. Bilet dzięki Bogu i pewnie kogoś jeszcze tam, został uznany. Długopisem wpisana literka „t” i pieczątka załatwiają sprawę.

Jedna literka, a ile strachu

Przy bramkach bezpieczeństwa ściągam z siebie wszystko, co nie tylko mogę, ale i muszę i „czysty”, chociaż mokry przechodzę kontrolę. Chwila wytchnienia. Chwila, która trwa dokładnie tak długo, jak długi jest lot z Busan do Fukuokii, czyli półtorej godziny. Tu spirala niefortunnych wydarzeń kręci się dalej. Najpierw kontrola celna. Czy celnicy zauważyli, że po odebraniu plecaka wkładam do niego kurtkę i polar i wchodzę do toalety żeby przebrać spodnie? Czy może, dlatego że z hali wydawań bagaży wychodzę jako jeden z ostatnich? Czy w inny sposób wydałem się podejrzany, np. ze względu na mój czarny skórzany kapelusz? – w każdym razie zabierają mnie do szczegółowej kontroli. Czegoś takiego nie przeżyłem na żadnej granicy, a jest już ich za mną ponad 30 (no może z Kolumbii do Panamy, ale wtedy rozbierali na drobne mój samochód, a nie plecak). Każdą jedną rzecz z plecaka trzeba wyciągnąć ewentualne rozkręcić lub otworzyć i położyć przed panami oficerami. Jest ich czterech. Jeden przegląda rzeczy, drugi ociera je chusteczką, szukając pewnie śladów – czego? Mogę się tylko domyślać. Dwóch pozostałych bacznie mnie obserwuje, próbując, jak mniemam, wyczytać z mojej twarzy czy się denerwuję. Nie denerwuję się, bo nie mam powodu, ale ponowne pakowanie plecaka i zwijanie wszystkich rzeczy nie bardzo mi się podoba. Zwłaszcza, że zmęczenie po krótkie, twardej nocy daje powoli o sobie znać. Nic to – wszystko kończy się po kilkunastu minutach. Uprzejme sorry, ale taki mamy job, załatwia sprawę i już bez dodatkowych utrudnień mogę przywitać japońską ziemię. Witamy się długo i mocno. Tak mocno i tak długo, że ponownie wychodzą na mnie siódme poty. Nie wiem, dlaczego, ale wejście do metra, którym mam dojechać do hostelu, jest dokładnie po drugiej stronie lotniska. Przynajmniej tak wskazuje moja mapa. Nie ma innej rady jak zgodnie z wytyczoną na mapie Google rutą, obejść lotnisko dookoła, a to dokładnie 3 i pół kilometra. Gorąco, ciężki plecak i nieprzespana noc – to wszystko razem sprawia, że po dojściu do stacji jestem w podobnym stanie, w jakim byłem kilka godzin temu w grubej kurtce w hali odlotów w Busan. Widzę, że wyciskanie potu z siebie samego robi się moją specjalnością, tym bardziej, że czasem są to krople wyciśnięte zupełnie niepotrzebnie. Dopiero będąc na stacji metra robi mi się jasne, że to z tej strony jest główne wyjście z lotniska, a nas po prostu wysadzono przy wyjściu tylnym, z którego zresztą, co kilka minut jeździ darmowy shuttel bus. Było się trochę rozejrzeć – karcę się w myślach jednocześnie notując, że jeżeli nie chcę w Japonii w dalszym ciągu przelewać bezsensownie potu, na przyszłość muszę być bardziej czujny.

Koniec końców w jakiś cudowny sposób dojeżdżam do hostelu i po raz pierwszy od prawie doby wrzucam na luz. Od tej pory będzie już tylko lepiej – przynajmniej taką mam nadzieję i zostawiwszy w pokoju plecak idę rozejrzeć się, co też mnie w tym nowym kraju czeka. Małą Fukuokę wyznaczyłem sobie tylko jako takie miejsce aklimatyzacyjno – poznawcze, zanim zderzę się z tą „prawdziwą”, jak mi się wydaje Japonią, w Hiroshimie. Kilka spraw od razu rzuca mi się w oczy, chociaż nie wszystkie robią wrażenie. Przede wszystkim ruch lewostronny, ale do niego jestem już po Nowej Zelandii, Australii, Indonezji, Malezji i Tajlandii przyzwyczajony. Co jest dla mnie nowością to sposób przechodzenia przez ulicę. Pasy wytyczone są nie tylko z jednej strony na drugą, ale i po przekątnej co wygląda trochę dziwnie. Poza tym ceny w sklepach podawane są w wersji netto, tak jak w USA, więc i to dla mnie nie nowość, ale mimo wszystko muszę się pilnować by przy kasie nie robić głupiej miny. Zawsze jest znacznie więcej do płacenia niż się spodziewam. Co jeszcze? Ano jedzenie. Jakoś trzeba będzie tu przeżyć kilka tygodni, a jedzenie czy to w detalu czy w restauracjach jest bardzo drogie. Do tego nie jestem przyzwyczajony. Tak nie było jeszcze nigdzie. Opcja gotowych dań, mimo że porcje niezbyt duże, a cena też nie jest niska, jest chyba najwygodniejszym i najtańszym rozwiązaniem żywienia. Oczywiście czasem zajrzę do jednego czy innego baru, bo być w kulinarnej Mecce wschodu i nie zajrzeć bezpośrednio do garnka byłoby turystycznym nietaktem. Co jednak najbardziej mnie zaskakuje to naturalnie technologia, która szokuje nie tylko na każdym kroku, ale nawet na siedząco. Nie mówię oczywiście o bezzałogowych pociągach, które w Europie też już jeżdżą, chociaż do tej pory nie miałem okazji siedzieć w pierwszym składzie i patrzeć do przodu na przesuwający się wagon, którego nikt nie prowadzi. I chociaż to niezła gratka to nie o to mi chodzi. Mówię o ubikacjach. Tak! Nie dość, że jak się z czegoś takiego wstaje to automatycznie z kranu leci woda, w której można sobie umyć ręce, a która jednocześnie napełnia spłuczkę (dlaczego ten patent oszczędności wody jeszcze nie dotarł do Europy jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe), to jeszcze jak się na tym siedzi (deska podgrzewana) to strach się ruszyć lub dotknąć jakiegoś przycisku by przypadkiem czegoś nie stracić. Deski oczywiście też się same otwierają i zamykają, także niczego nie trzeba dotykać. Technologia, która zachwyca i trochę śmieszy.

Ostatnia rzecz, z którą muszę się zmierzyć w kraju nieskończonych możliwości to sposób przemieszczania się po nim. Chodzi o to, żeby nie tylko dotrzeć w miarę wygodnie z punktu A do punktu B, ale żeby jeszcze ta podróż nie zrujnowała i tak już mocno napiętego budżetu. Kolej w Japonii jak każdy wie jest super szybka, super wygodna, ale też super droga. żeby przejechać 600 km z Fukuoki do Hiroshimy musiałbym zapłacić około 160 Euro!!! Muszę znaleźć inny sposób. Jest tzw. Japan Rail Pass. Warto kupić go już przed przyjazdem do Japonii, bo jest około 10% tańszy niż na miejscu, co nie znaczy, że w ogóle jest tani. Są 3 opcje: na 7 dni za 240 euro, na 14 dni za 380 euro i na 21 dni za 490 euro. Dla mnie w grę wchodzi ewentualnie 14 albo 21 dni, ale czy aby na pewno nie można inaczej? Nie będę przecież jeździł po Japonii wte i z powrotem. Mam dosyć sztywno wyznaczoną trasę z Fukuoki przez Hiroszimę, Kioto, Fuji do Tokio i opcja biletu na wszystkie pociągi niekoniecznie musi być dla mnie tą najlepszą. Spytam o autobus. O jest. Wprawdzie jedzie dłużej i pewnie mniej wygodnie, ale za to znacznie taniej. Pół świata przejechałem autobusami to dlaczego w Japonii miałoby być inaczej? Kupuję bilet na jutro do Hiroszimy za jedyne (!!!) 34 euro dowiadując się przy okazji, że im wcześniej kupię, tym bilet może być tańszy. To ważna informacja. Reasumując wydaje mi się, że jadąc autobusami z Fukuoki do Tokio powinienem wydać o jakieś 100 euro taniej niż pociągiem mając Rail Pass, nie mówiąc o zwykłych biletach. Jak będzie? – zobaczymy.

Autobusy mimo, że nie tak szybkie jak japońskie pociągi są dużo tańsze i całkiem wygodne.
A i widoki za oknem bardzo przyjemne.
Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł