Wiele jest możliwości podziwiania i przyglądania się światu z bliska. Dla mnie ta, siedząc na stopniach otwartego wagonu, niespiesznie posuwającego się do przodu pociągu, jest bez wątpienia najprzyjemniejszą. Wiatr rozwiewający rozchełstane włosy, opierające się o twarz promienie słońca, wspaniałe, niezmącone niczym widoki i wymieniające się, a czasem mieszające ze sobą, zapachy: powalonych drzew i lekko przegniłych liści, gdy pociąg przecina gęstą dżunglę, z wonią ryb piasku i morza, gdy przejeżdżamy blisko plaż lub małych rybackich przystani oraz palonych ognisk, smażonych potraw i suszonych ubrań, gdy właśnie mijamy dosłownie na wyciągnięcie ręki dachy zagubionych między dżunglą a morzem wiosek, sprawiają, że wszystkimi zmysłami i całym swoim jestestwem pochłaniam świat taki, jakim jest naprawdę – na surowo. Mógłbym siedzieć na schodach pociągu, wpatrzony w uciekający z lewej stary i pojawiający się z prawej nowy świat, godzinami, a może i dniami i nie robiłoby mi to chyba różnicy. Trochę mi tylko żal, że podróż torami z Unawatuny do Kolombo jest tak krótka. Toż to zaledwie sto i kilka kilometrów, zaledwie dwie godziny i kilka minut upływającego szybko czasu. Niewiele, ale dla tych kilku minut warto siąść przy otwartych na oścież drzwiach, otworzyć jeszcze bardziej oczy i przypatrzeć się światu z takiej właśnie perspektywy.

W Kolombo nie wychodzę na dworcu głównym w centrum miasta. Wysiadam na małej, dobrze mi już znanej z poprzednich spacerów, stacji przy plaży i pieszo niespiesznie wracam do hostelu i pozostawionych w nim rzeczy. Nieubłagalnie nadchodzi czas pakowania dużego plecaka, pożegnania wspaniałej Sri Lanki i wyruszenia w dalszą drogę w kierunku, z którego niewielka wyspa zwana często Łzą Indii, spływa do morza. Mam na to wszystko jeszcze dwa dni. Wystarczająco by nadrobić niefortunnie niezałatwione sprawy z czasu pierwszego pobytu w Kolombo, które jak niesłusznie mniemałem, jest stolicą Sri Lanki. Otóż nie.

Okazuje się, Kolombo znana w średniowieczu, jako Kalantota, piastowało funkcję stolicy Sri Lanki (do 1972 Cejlonu) od 1948 do 1982 roku, a obecnie to niespełna 800.000 miasto, jest jedynie stolicą biznesową, siedzibą przedstawicielstw dyplomatycznych i wielu urzędów państwowych i najważniejszym ośrodkiem gospodarczym kraju. Od 1982 roku oficjalną stolicą kraju jest Sri Jayawardanapura Kotte (Sri Dźajawardanapura Kotte), do którego przeniesiono parlament w celu zdecentralizowania Kolombo. Skoro już jestem przy historii stolicy, to może jeszcze kilka ciekawostek o całym kraju, które przeczytałem w ramach nadganiania encyklopedycznych wiadomości o Sri Lance, czyli byłym Cejlonie. Nazwa państwa Sri Lanka, przyjęła się dopiero w roku 1972 i oznacza w sanskrycie „olśniewający kraj”. Obecna nazwa jest współczesną adaptacją nazwy występującej w Ramajanie, gdzie wyspa znana jest, jako Lanka lub Lankadweepa (dwepa – wyspa) oraz Lakdiva (diva – wyspa). Natomiast wcześniejsza nazwa Cejlon (ang. Ceylon) sięga swoim rodowodem sanskryckiego słowa sinha (lew). Sinhala może być rozumiana, jako „krew lwa”. Ponieważ w Sri Lance jednak nie występują lwy, nazwa ta mogła odnosić się także do lokalnego bohatera, dziadka króla Vijayi. W języku Pāli, sanskrycka nazwa Sinhala to Sihalam, wymawiana jako Silam. Skoro już wiemy skąd pochodzą nazwy Sri Lanka i Cejlon, to może zajrzyjmy jeszcze głębiej w historię wyspy. Historyczna cywilizacja istnieje na wyspie nieprzerwanie od VI stulecia p.n.e., po podboju wyspy przez Indusów pod wodzą Sinhali, który założył państwo nazwane jego imieniem. Prężne państwo syngaleskie, buddyjskie ze stolicą w Anuradhapurze (byłem i opisywałem) kwitło na wyspie w latach 200 p.n.e. – 1200. Następnie inwazje Tamilów i innych zewnętrznych najeźdźców zepchnęły cywilizację syngaleską na południe wyspy i doprowadziły do jej rozsypki na kilka księstw feudalnych. Od 1505 wybrzeża wyspy zostały stopniowo opanowane przez Portugalię. W latach 1638–1658 miejsce Portugalii stopniowo zajęła Holandia. Następnie w 1796 roku kontrolę nad wyspą przejęła Wielka Brytania. W 1815 Brytyjczycy pokonali ostatniego miejscowego króla i stworzyli Cejlon Brytyjski. Pod ich rządami na wyspie powstała gospodarka kolonialna oparta na plantacjach herbaty, kauczuku i palmy kokosowej. W 1931 Wielka Brytania nadała Cejlonowi ograniczoną autonomię, ponownie rozszerzoną w 1946. Wyspa uzyskała pełną niepodległość 4 lutego 1948, a jej stolicą zostało Kolombo, a od 1982 roku, jako się rzekło Sri Jayawardanapura Kotte.

Z racji tego, że Sri Dźajawardanapura Kotte jest faktycznie jednym z przedmieść Kolombo i zwykle nie jest ono traktowane, jako osobna aglomeracja z nadrobieniem zaległości sprzed trzech tygodni nie mam specjalnie kłopotu. Do faktycznej stolicy Sri Lanki mam po prostu tak blisko, że spacer do niej to kilkadziesiąt minut pieszo lub kilkanaście minut miejską komunikacją. Tam jadę, a wracam pieszo.

 Dlaczego tak bardzo zależy mi na tym by, chociaż na chwilę wpaść do stolicy? Pewnie niektórzy ze stałych czytelników pamiętają, a innym wytłumaczę, że od początku mojej wyprawy przez świat założyłem sobie, że przez każdą stolicę mijanego kraju przebiegnę przynajmniej dziesięciokilometrową trasę (poza stolicami oczywiście też biegam, ale to już jakby ponadplanowo) i faktycznie stało się to moim rytuałem. Przez Kolombo, biegałem już, na drugo dzień po przybyciu i jakież było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że biegałem nie po tym terenie, po który miałem. No cóż – za niewiedzę trzeba zapłacić potem i teraz muszę to nadrobić. Dzisiaj, póki mam jeszcze czas, wybieram się najpierw na pieszy zwiad miejską komunikacją i spacerem. Zwiedzam rozległe rządowe dzielnice z przepięknie ulokowanym nad jeziorem parlamentem, maszeruję szerokimi alejkami miejskiego parku, lawiruję między ciężko uzbrojonym żołnierzami i swobodnie kręcącymi się wokół ambasad krowami i z satysfakcją stwierdzam, że jutrzejszy poranny bieg dookoła stolicy świeżo poznanej stolicy Sri Lanki będzie nie lada przyjemnością. Rzeczywiście tak jest. Zamiast planowanych 10 udaje mi się przebiec prawie 18 km i dopiero teraz ze spoconą koszulką, ale czystym sumieniem mogę się zabrać do pakowania plecaka i powolnego żegnania z cudowną wyspą na północnych krańcach Oceanu Indyjskiego.

Jeszcze tylko wspólna kolacja z poznanymi w hostelu ludźmi, jeszcze ostatnia noc pod lankijskim rozgwieżdżonym niebem i następnego dnia tuż po wschodzie słońca, tą samą drogę, w podobnym tuk-tuku, jak ponad trzy tygodnie temu, jadę na lotnisko. Rutynowa odprawa nie trwa długo, samolot w gotowości czeka na pasie startowym, a ja wsiadając do niego zastanawiam się czy jest to zwykła maszyna, która w godzinę przewiezie mnie w podobne lub tylko nieco inne miejsce, czy może jak w starożytnym dramacie, niczym Deux ex machina zakończy niespodziewanie rozdział mojej podróży i zrzuci mnie do zupełnie nowego, nieznanego świata? Indie to przecież najbardziej zagadkowe, najbardziej intrygujące i niewątpliwie najbardziej przeze mnie oczekiwane (no może obok takich krajów jak Boliwia, Korea czy Mongolia) miejsce na mapie mojej podróży. Jestem ogromnie ciekaw, co mnie w nich spotka. Czy sprawdzą się złe przepowiednie tych, którzy odradzali mi podróż do tego kraju, czy może bardziej te dobre, tych, którzy go bardzo polecali?  Wydaje mi się, że wszyscy ludzie, którzy chociaż raz w życiu odwiedzili Indie dzielą się na dwa stronnictwa: tych, którzy je nienawidzą i tych, którzy je kochają. A ja? Do której grupy będę należał ja? Nie wiem. Na razie lecę.       

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł