Długo tej nocy nie mogłem zmrużyć oka. Wczorajsze przeżycia tak skutecznie strącały mi sen z powiek, że skoro już zasnąłem, gdzieś dobrze po północy, to rano żadna siła nie mogła wyciągnąć mnie z łóżka. Po raz pierwszy od dawna, nie słyszałem zwiastującego wschód słońca piania kogutów. Nie obudziły mnie dzwony z pobliskiej wieży kościelnej, ogłaszające wszem i wobec, że właśnie wybiła siódma. Nawet pisk i wrzask przekrzykujących się dzieci, biegnących z tornistrami do szkoły nie był w stanie wybić mnie z głębokiego snu. Dopiero głośne pukanie do drzwi sprawia, że z trudem otwieram oczy, a za chwilę i umysł, obudzony dolatującym z kuchni zapachem parzonej kawy. Ożeż w mordę! – klnę siarczyście, gdy jeszcze nie całkiem otwarte oko zatrzymuje się na cyferblacie zegarka. 20 po ósmej! Mój autobus odjeżdża o 9:00. Momentalnie zrywam się na równe nogi, rzucam okiem na niespakowany jeszcze plecak i w jednym momencie uświadamiam sobie, że nie zdążę. Po raz pierwszy od dawien, dawna zaspałem. Czyżbym na gościnnej ziemi Toradżów musiał spędzić jeszcze jeden dzień? Nie bardzo mi się to uśmiecha. Wiem, że zew podróży, ciekawość następnych miejsc, a przede wszystkim bliskość „moich szczęśliwych wysp”, nie pozwolą mi dłużej tu wysiedzieć – myślę ogarniając powoli sytuację. Trochę roztrzepotany, z rozmierzwionymi włosami i nerwowym wzrokiem otwieram drzwi i od razu wszystko się uspakaja. Na stole stoi kawa i dwa naleśniki z dżemem, a uśmiechnięta właścicielka hostelu cudownie informuje mnie, że dzwoniła jej koleżanka z autobusu poinformować, że z powodu, jakiejś awarii będą mieć godzinne spóźnienie.
Hehe, tym razem mojemu Murphiemu, który czasem w podróży płata mi różne figle, nie udało się pokrzyżować mi planów, stwierdzam z zadowoleniem, siadając do stołu. Widać ten Murphi, który dokucza firmie autobusowej jest silniejszy od mojego i wcale mi to nie przeszkadza. Nie dość, że mam czas powoli połykać kęs za kęsem pysznego naleśnika, to jeszcze spokojnie, bez pośpiechu, mogę spakować plecak, przygotować na drogę prowiant i po raz kolejny, żegnając się już z moimi wspaniałymi gospodarzami, podziękować za cudowną atmosferę i niesamowitą gościnę.
Opuszczam hostel, schodzę do głównej ulicy i oparłszy plecak o jakiś przydrożny słupek czekam. Czekam. Czekam godzinę. Potem półtorej, a autobusu jak nie ma, tak nie ma. Czyżby jednak mój Murphy pokonał tamtego? Zaczynam się niepokoić. Może autobus już był i odjechał? Może miałem czekać w innym miejscu? Wiecie, jakie myśli przychodzą człowiekowi do głowy, gdy czeka na nie wiadomo, jaki autobus, na nie wiadomo, jakim miejscu, w nie wiadomo, jakim miasteczku na jakiejś indonezyjskiej wyspie? Nie wiecie? To wam powiem. Przeróżne – a te o Murphiem, jego figlach i złośliwościach, przede wszystkim. 😉
Wszystko się jednak dobrze kończy. Autobus przyjeżdża z prawie trzygodzinnym opóźnieniem, ale co znaczą trzy godziny między górami, dżunglą i ryżowymi polami, w środku jednej z kilkudziesięciu tysięcy indonezyjskiej wysp? Nic. Ważne, że autobus jest, że jedzie i najważniejsze, że w nim siedzę.
Od Tenteny dzieli nas ponad 300 km. Daleko? W normalnych warunkach wydaje się, że nie. Ale w Indonezji nie ma normalnych warunków. Tutaj 300 km to bardzo daleko, a zważywszy, że autobus nie rozwija zawrotnych prędkości (i chwała Bogu, bo na dziurawych, wąskich drogach, nie wiem jakbym to zniósł) i często się zatrzymuje, na miejsce docieramy krótko przed tym jak ostatni promień słońca schowa się za wysokie otaczające nas góry. Znaczy prawie cały dzień mija mi w drodze, ale narzekać jak zwykle nie mogę. Wspaniałe krajobrazy, różnorakie kolorowe wioski i bardzo ciekawy, niespotykany w innych jego zakątkach świat, wspaniale rekompensują skurcze w nogach, ból w plecach i odciski na tyłku. 9 godzin na twardym siedzeniu w dosyć mocno zatłoczonym autobusie (i tak mam szczęście, że siedzę i to przy oknie) robi swoje i teraz trudno mi rozprostować kolana i zrobić kilka pierwszych kroków. Na szczęście nie muszę iść daleko. Znaczy się wcale nie muszę nigdzie iść. Zgodnie z obietnicą na przystanku czeka na mnie mój nowy gospodarz ze swoim skuterem. Chociaż tego nie lubię, zwłaszcza po wywrotce w Kambodży, nie mam innego wyjścia, zarzucam plecak, sadowię się na tylnym siedzeniu motorka i za chwilę jestem w moim kolejnym „nowym” domu, tym razem w Tentenie w centralnym Sulawesi.
Tentena to spokojne, małe miasteczko ciągnące się przez jakieś trzy kilometry od dworca autobusowego do dwóch mostów na rzece Poso, i stamtąd kolejne dwa do kościoła i czegoś, co stanowi pewnie rynek, bo sporo tu małych sklepików, straganów i barów. Ja mieszkam przy jednym z mostów, a więc całkiem centralnie i wszędzie mam blisko. Tylko, co znaczy wszędzie – skoro tu nic nie ma. Nic? Hm – może nie. Jeszcze dzisiaj, szukając jedzenia i chcąc przynajmniej, co nieco zorientować się w nowym miejscu, widzę, że nic to nie takie całkiem nic. Oprócz kościoła, meczetu, kilku grobowych grot tuż przy rzece i domów ustawionych w wodzie na palach, największą „atrakcją” dla obcych może być bez wątpienia targ. Targ
Targ, na którym, niestety nie tylko można kupić wszelakiej maści i rodzaju zwierzęta, ale jeszcze zobaczyć jak się je zabija, oprawia piecze i sprzedaje. W pobliskich warunkach (to indonezyjskie baro-restauracje) można je też potem zjeść. I nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że wśród zabijanych i pieczonych zwierząt, między kogutami, wężami, nietoperzami innym, są też…psy (!) Upieczone psy na hakach, czy na talerzach (podobne obrazki były już w Chinach, Laosie czy Tajlandii) to szokujący widok, nawet dla widzącego już dużo różnych rzeczy oka. Brrr, ohyda – no to już sobie pojadłem. Kolację mam już dzisiaj z głowy i w ogóle całą Tentenę, chyba też. Jeżeli tylko się da, jutro jadę dalej.
Nie jadę. Rankiem okazuje się, że małe miasteczko nad Poso, nie pozostanie w mojej pamięci jedynie, jako miejsce wiszących na hakach psów i nietoperzy i nie będzie dla mnie jedynie krótkim przystankiem między ziemiami Toradżów i Ampaną – portem promowym na wyspy Togian. Przy śniadaniu mój gospodarz zachęca mnie do wyprawy na drugą stronę rzeki, do ukrytego w dżungli, ale podobno bardzo malowniczego wodospadu Terjun Saluopua. Wodospadu? Malowniczego? Pytam ponownie, a powoli wypowiadane słowa wkręcają mi się w mózg niczym kornik w zbutwiałe drzewo. Kurcze – kiedy ostatni raz kąpałem się pod wodospadem? Nie pamiętam. Na tyle dawno, że w jednym momencie zapominam „szczęśliwe wyspy ”, wiszące psy i cały w tym momencie nieistotny kram i zaczynam kombinować jak się dostać do odległego o ponad 20 km Saluopua.
Wygląda na to, że pożyczony od właściciela pensjonatu skuterek, staje się na Sulawesi moją najłatwiejszą i jedyną formą zwiedzania najbliższych okolic. Jeszcze nie wypowiadam do końca moich wątpliwości, co do transportu pod wodospad, a już mój gospodarz nie tylko pokazuje głową na swój motorek i leżący na stole kask, ale jeszcze szybciutko od ręki szkicuje na kawałku papieru prowizoryczną mapę i z uśmiechem wypowiada jakże cudnie brzmiące w tym momencie don’t worry. Odkąd jestem na wyspie to tak naprawdę ani razu nie musiałem się jeszcze worry – uświadamiam sobie chowając mapę, zakładając kask i odpalając skuter. Naprawdę cudne miejsce i najcudowniejsi ludzie.
Pchany ogromną ciekawością i lekkim, wiejącym od jeziora podmuchem wiatru, co w błyskawicznie podnoszącej się temperaturze, daje nieco ochłody, pokonuję dosyć szybko dzielącą mnie od wodospadu Saluopua odległość. Do samego wodospadu dojechać się nie da. Motorek muszę zostawić na niewielkim parkingu, potem ku mojemu zdziwieniu w jedynym domku pod lasem uiścić niewielką opłatę za wstęp (tylko dla obcokrajowców) i resztę drogi, wąską, zadbaną ścieżką, przebyć pieszo przez las. Cóż za cudowny kilkudziesięciominutowy spacer wzdłuż płytkiej rzeki, pomiędzy kolorowymi krzewami, wysokimi palmami, ogromnymi drzewami z wiszącymi lianami, na których z uwielbieniem huśtają się niezwracające na mnie uwagi, mniejsze i większe małpy, polanami z wielobarwnymi kwiatami i wszystkim tym, co może zaprezentować indonezyjska dżungla, zwieńczony widokiem spływającej po ogromnych gładkich głazach, mieniącej się w promieniach słońca wody wodospadu Saluopua. Wodospad nie jest ani wysoki, ani bardzo szeroki i niczym nie przypomina tych, do których przyzwyczaiłem się penetrując dziewicze, azjatyckie lub amerykańskie lasy. Ale wcale nie czuję uczucia zawodu. Wręcz odwrotnie. Malowniczość otoczonego zieloną dżunglą, kaskadowego wodospadu, spływającego w 12 stopniach z około 25 metrów, pod którego okrągłymi głazami, pieni się w naturalnych basenach, seledynowa woda, nie pozwala mi się długo zastanawiać, co robić. Najpierw kąpiel, potem spacer. Idę piętro wyżej. Następna kąpiel i następna wspinaczka wyżej i jeszcze wyżej i znowu kąpiel aż na tyle wystudziłem w chłodnawej jednak wodzie emocje, że w końcu spokojnie mogę przyjrzeć się okolicy, porobić kilka zdjęć i przede wszystkim uskutecznić długą wędrówkę wzdłuż zataczającej w tym miejscu olbrzymie koło, rzeki.
Myślałby kto, że wysiadając wczoraj wieczorem na małym przystanku w wydawałoby się zapadłej dziurze, dzisiaj będę przemierzał jedne z piękniejszych miejsc i znajdę niewątpliwie najpiękniejszy w całej Indonezji wodospad? Nawet mi to przez myśl nie przeszło, a to jeszcze i tak nie koniec dzisiejszych atrakcji. Wracając do domu, ale już nie prostą, najkrótszą drogą, mimochodem znajduję jeszcze kilka miejsc wartych zatrzymania się i mojego aparatu fotograficznego.
Mimo, że od kilku dni jestem już w Indonezji, to dopiero teraz, przejeżdżając przez mikroskopijną wioskę zanurzoną w oceanie, oblewających ją ze wszystkich stron, ryżowych pól, po raz pierwszy uświadamiam sobie, że jeszcze ani razu na Sulawesi nie napotkałem żadnej hinduskiej świątyni. Dopiero tutaj zapach kadzideł i poukrywane przed słońcem pod żółtymi parasolami figury hinduskich bóstw przypominają mi cudowną atmosferę Bali. Niewielka, nieco zaniedbana balijska wioska, nie robi wprawdzie zdumiewającego wrażenia, ale samotna, między zielonymi polami z typową hinduską architekturą, świątynią i zapachem miło głaszcze spragniony nieco innej, bardziej azjatyckiej egzotyki, umysł.
Dalej motorek prowadzi mnie na wysoką skarpę, z której rozciąga się wspaniały widok na szerokie w tym miejscu jezioro Poso i coraz ładniejsze piaszczyste przy nim plaże. Ta najładniejsza Siuri znajduje się po drugiej stronie wzniesienia i mimo, że droga nie jest łatwa, kręta, pełna dziur, kamieni i innych niespodzianek, też udaje mi się i do niej dotrzeć. Krystalicznie czyste wody jeziora i drobnoziarnisty żółty piasek wprost namawiają na kilka godzin plażowania i jeszcze jedną dzisiaj kąpiel. Czy mogę odmówić?
Gdyby ktoś myślał, że po znalezieniu tylu perełek, centralna Sulawesi, nie jest w stanie już niczym mnie zaskoczyć, to jest w błędzie. Prawdziwa bomba, w przenośnym i dosłownym znaczeniu, wybucha dopiero po powrocie do domu. Ale o tym już w następnym artykule.
Widoki wspaniale.Ale z psami przesadzaja.
Piekny dzien za Toba. Wodospdy wpaniale a “egzotyczne roznosci” na targu…no coz, co kraj to obyczyj. Po to sie jedzie “w swiat” aby te roznice poznac i podziwiac.
Ludzie i przyroda cudowne.
Pozdrawiamy i czekamy na nastepny “bombowy” artykul.