Od pierwszej chwili, gdy tylko usiadłem w autobusie, nie mogę się oprzeć natrętnej myśli, że jednak kłamali. To niemożliwe, myślę, żeby pustynia ot tak się skończyła i jak za dotknięciem różdżki wszystko się nagle zmieniło. Mam rację. Moja intuicja mnie nie zawodzi. Ledwo wyjeżdżamy z Bayanchongor po raz kolejny wpadamy na piaskowe bezdroża. Nie są to już wprawdzie te efekty, które przeżywałem na poprzednich odcinkach. Nie ma wydm, po których niczym taran musiał się przedzierać autobus. Nie ma piaszczystych przepaści, nie ma wiatru zasypującego piaskiem wszystko, co za nami i przed nami, nie ma ostrego bujania i pijanego towarzystwa, a co za tym idzie nie ma rzygowin i towarzyszącemu im smrodu. Są za to coraz ładniejsze widoki i coraz więcej przyrody. Faktycznie po kilkudziesięciu kilometrach pustynia łagodnie zamienia się w step, na którym gdzieniegdzie widać ponownie ślady życia. Coraz częściej drogę przelatują dzikie konie, coraz częściej przez szybę do autobusu zagląda morda wielbłąda, lub przelatuje nad nim ogromny ptak, a gdy od czasu do czasu mijamy przecinającą step rzekę, to i może nie bujna, ale jak na te warunki bardzo zielona flora też daje o sobie mocno znać. Coraz częściej, (co w pustynno-stepowym obszarze ma zupełnie inne znaczenie niż u nas, bo coraz częściej znaczy trzy, może cztery razy) mijamy zamieszkałe osady z drewnianymi domami wzdłuż piaszczystej drogi, które bardziej przypominają westernowe miasteczka z początku zasiedlania „dzikiego zachodu” niż mongolskie wsie, co dodaje naszej podróży odrobinę zachodniego kolorytu. Coraz częściej też robimy postoje na coraz ładniejszych zajazdach z coraz lepszą mongolską kuchnią. Summa summarum, mimo że droga bardzo długa i również mocno męcząca, muszę z czasem zrewidować pierwsze wrażenia i oddać rację z powrotem w ręce bayanchongorskich mieszkańców. Odcinek z Bayanchongor do Ułan Bator, mimo że dłuższy, jest bezsprzecznie łagodniejszy i o wiele przyjemniejszy od dwóch pozostałych.

Za to na dworcu w Ułan Bator, do którego dojeżdżamy grubo po zmroku, świat zmienia się o 180 stopni. Jeszcze przed chwilą byłem na terenach zamieszkałych przez mniej niż jedną osobę na kilometr kwadratowy (statystycznie najniższa na świecie gęstość zaludnienia w Mongolii wynosi 2 osoby/km kwadratowy, ale połowa z 3.000.000 populacji, mieszka w stolicy), a tu nagle znalazłem się w środku mieszającego się z sobą tłumu, (pewnie jednej osobie można przypisać mniej niż jeden metr kwadratowy), w ogłuszającym gwarze niezrozumiałych słów, klaksonów stojących w ogromnym korku samochodów, smrodzie i turkaniu, chodzących na wolnych obrotach, silników autobusów, nawołujących taksówkarzy i naganiaczy do odjeżdżających z dworca mikrobusów i całego tego wielkomiejskiego zgiełku. Stawiam plecak na ziemi, przecieram ze zdumienia oczy i potrzebuję kilku chwil by zebrać myśli, zdać sobie sprawę, co się dookoła mnie dzieje i postanowić, co dalej. Do zarezerwowanego hostelu mam ponad 10 km, więc pieszo odpada. Normalnie w takiej sytuacji rozglądam się za lokalnym autobusem, ale dzisiaj, jako że jest już ciemno i jestem potwornie zmęczony i głodny, robię odstępstwo od tej zasady i podnosząc rękę przywołuję przed chwilą zagadującego mnie taksówkarza. Z taksówek korzystam wyłącznie w sytuacjach awaryjnych, a taka moim zdaniem ma właśnie miejsce. Zderzenie pustyni z wrzawą autobusowego dworca wywołuje w mojej głowie taki chaos, że zaświecają się wszystkie awaryjne kontrolki, każące mi jak najszybciej dostać się do hostelu, odpocząć i dopiero tam ułożyć dalszy plan. Mój system samoobronny działa widać bez zarzutu. Taksówka to teraz bardzo dobra myśl. W 40 minut, niedrogą, bo koszta dzielę z jeszcze jednym pasażerem, taksówką dojeżdżam do małego, ale czystego z bardzo miłą obsługą i fajną atmosferą, położonego niedaleko centrum, mojego nowego domu hostelu Mongolian Vision Tours.

Zanim zacznę poznawać miasto, zanim oddam się wielkomiejskim uciechom typu muzea, sklepy, restauracje itd. muszę zrobić to, po co przede wszystkim do Ułan Bator przyjechałem.  Mianowicie muszę kupić bilet na transsyberyjskie połączenie między stolicami Mongolii i Chin, bo Pekin będzie moim następnym przystankiem w podróży przez środkową Azję. Tylko właśnie – bilet! Chciałem go sobie zarezerwować przez Internet, ale bez skutku. Od tego czasu nie mam pewności czy aby w ogóle uda mi się go kupić. Może do państwa środka nie jest tak prosto wjechać jak mi się wydaje? Takie wątpliwości przelatują mi w te i we fte przez głowę, gdy z przygotowanym paszportem i chińską wizą podchodzę do okienka na ułanbatorskim dworcu kolejowym. W razie, czego mam przygotowany plan B, czyli w dalszym ciągu podróż lokalnym transportem lub stopem aż do chińskiej granicy. Tylko szczerze mówiąc trochę obawiam się tego, co będzie za tą granicą. Brak Internetu i jakiejkolwiek szansy na dogadanie się z mieszkańcami (przynajmniej tak mi wszyscy mówię) nie napawa mnie optymizmem, dlatego wolałbym jechać bezpośrednio do Pekinu i dopiero tam rozpocząć nowy etap. Przy okienku wszystko okazuje się znacznie łatwiejsze niż się spodziewałem. W ciągu pięciu minut mam bilet i znacznie mniej pieniędzy w portfelu, ale też pewność, że do Pekinu dojadę bez większych komplikacji. Z jednym zastrzeżeniem. Na najbliższe dni brak wolnych miejsc. To dla mnie nie problem. Mam czas i chętnie spędzę go w Ułan Bator, tym bardziej, że w Chinach od jutra zaczyna się narodowe święto i wszystkie hostele są kilka razy droższe, a i ruch sporo większy w i tak już przepełnionym państwie, więc dobrze się składa. Rozchodzi się zaledwie o 7 dni, a 7 dni w podróży dookoła świata to drobiazg.  Kupuję sypialny bilet Ułan Bator – Pekin na piąty października, chowam go pieczołowicie razem z paszportem i chińską wizą do torby i powracając z przyszłości, która wyrwała mnie nagle do odległego o ponad 1000 km Pekinu, do teraźniejszości, czyli targowiska przed dworcem w Ułan Bator, zastanawiam się jak te 7 dni zagospodarować. Ot zwykły problemy globtrotera, co zobaczyć, dokąd pójść, czego skosztować? Hm – czego skosztować? Czy akurat to pytanie musi mnie nachodzić w momencie, gdy stoję na zakurzonym chodniku, w upalnym słońcu przed konwiami wypełnionymi sfermentowanym kozim mlekiem? Kumys, mongolski przysmak. Spróbować? W razie, czego mam tydzień, by podreperować żołądek –myślę i już wyciągam rękę po kubek z niepewnym trunkiem, gdy najpierw pani podaje mi wyschniętą brudną ręką kilka kropel na łyżeczce do skosztowaniu. Tfu. Niedobre – mówię, ale nie spluwam by nie wyjść na chama. Wycieram tylko usta, dziękując Bogu, że nie wypiłem więcej. Sfermentowane, czyli już z kilkoma procentami alkoholu, ciepłe, tłuste mleko to gwarancja na spędzenie tygodnia w ustronnym miejscu bez planowania, zwiedzania i mączącego maszerowania. Mimo wszystko wolę się męczyć maszerując, a nie siedząc. Oddaję łyżkę, a myśl o skosztowaniu kumysu już nigdy do mnie nie powraca.

Oswajanie i poznawania stolicy Mongolii zaczynam, jak to od dawna mam w zwyczaju, od porannego długiego joggingu ulicami miasta. Staram się zapamiętać najciekawsze wpadające mi w oko punkty i trasę jak do nich dotrzeć. Przez kolejne dni dużo łatwiej będzie mi się poruszać po nie tak bardzo zatłoczonym jak mi się pierwszego wieczora wydawało Ułan Bator. Nadzwyczajnie dużo ciekawych rzeczy do zobaczenia stolica Mongolii nie proponuje, ale to, co jest w zupełności wystarcza na kilka długich, bardzo przyjemnych spacerów.

Na początek naturalnie centralny punkt miasta, Sukhbaatar  Square. Niektórzy twierdzą, że jeżeli przejdzie się plac Sukhbaatar dookoła, to widziało się 90% tego, co Ułan Bator ma do pokazania. Po moim porannym biegu i tym, co widziałem, trudno mi się z tym zgodzić. Wiem, że jest jeszcze sporo ciekawych zakątków, które po kolei będę odwiedzał, co nie znaczy, że jednak plac, na którym właśnie jestem jest tym najważniejszym, największym i najczęściej odwiedzanym miejscem w Ułan Bator. Na środku placu znajduje się pomnik generała Sukhbaatara w bojowej pozie na koniu. Wygląda tak jak w roku, 1921 gdy prowadził swoje partyzanckie, powstańcze oddziały do ataku przeciwko chińskiemu okupantowi. Groźny i dumny. Po śmierci generała Sukhbaatara pochowano wspólnie z drugim bohaterem rewolucji generałem Tshojbalsanem w ogromnym mieszczącym się za moimi plecami mauzoleum. Wkrótce jednak naród mongolski doszedł do przekonania, że ogromny budynek, leżący w samym sercu stolicy powinien służyć dzieciom rewolucji, a nie ich ojcom i mauzoleum przebudowano na parlament, na którego frontowej ścianie na przeciwko generała Sukhbaatara, postawiono pomnik największego Mongoła w dziejach historii, postrachu całego, XIII wiecznego świata, pierwszego władcę i założyciela państwa, Dżingis Chana. Dalej, wokół największego placu stolicy, zobaczyć można sporo innych dostojnych budynków, z mniej lub bardziej ciekawą architekturą, z których najbardziej wyróżniają się: państwowa poczta, pałac kultury, muzeum narodowe, opera, ratusz, uniwersytet, akademia naukowa i kilka ambasad. Wszystkim budynkom przyglądam się z mniejszym lub większym zainteresowanie, ale wchodzę tylko do trzech: do banku wymienić pieniądze, na pocztę wysłać kartki i do muzeum dowiedzieć się czegoś więcej o historii Mongolii, bo trzeba przyznać oprócz o Dżingis Chanie, o niczym więcej na lekcjach historii nas nie uczono. Mam, zatem czas i okazję nadrobić zaległości.  Z niewielkiego, ale ciekawego muzeum i ogromnego, ale mniej ciekawego placu Sukhbaatar przenoszę się w odległą o dobre 5 km zupełnie inną część miasta, którą z powodu punktu widokowego na wysokim wzniesieniu, już rano wpisałem sobie w głowie do programu zwiedzania. Co znaczy przenoszę? Nie mam urządzenia, które mogłoby mnie przenieść w czasie, a do przenoszenia w przestrzeni służą mi nogi, więc idę niespiesznym spacerem, przyglądając się przy okazji temu, czemu biegając o świcie nie mogłem poświęcić ani czasu ani uwagi. A ciekawostek po drodze jest sporo, że wspomnę tylko Rock Cafe Ulaanbaator, ogromy targ Narantuul, zwany też „Czarnym rynkiem”, na którym przy okazji naprawiam swoją torbę, karawanę zamienionych, pewnie przez ducha pustyni, w kamienne posągi, wielbłądów, chińską świątynię Buddy, mnóstwo knajpek i restauracji z, nie spodziewałbym się, że z aż tak urozmaiconą mongolską kuchnią, duży, bardzo duży miejski park, kilka centrów handlowych, biedną dzielnicę z zapadniętymi domami i bogate, ogrodzone osiedla z budkami security przy wjeździe, no i w końcu, zaraz za rzeką Tuul (radzę zapamiętać – może się przydać do krzyżówek), górkę, cel mojej drogi, którą u podnóża ozdabiają: złota wysoka figura Buddy i stojący na cokole czołg T ileś tam, który jak głosi pod nim napis, przebył drogę od Moskwy po Berlin. Ciekawe połączenie – czołg, Budda, a między nimi kilkupiętrowe centrum handlowe. Z góry, bo właśnie się na nią wdrapałem, pokonując kilkadziesiąt niewysokich schodów, widok Buddy koło czołgu jest jeszcze bardziej zastanawiający, jednak panorama miasta, rozciągająca się w drugim planie, na tyle pochłania mój wzrok i umysł, że nie poświęcam im już więcej czasu. Bardziej zastanawia mnie jak daleko i w jakim tempie stolica Mongolii wdzierać się będzie w kalający miasto step, skoro przyrost mieszkańców jest jednym z najwyższych na świecie. Ułan Bator oprócz tego, że jest, o czym pewnie większość wie, a ja czuję to już przed wschodem i po zachodzie słońca, najzimniejszą stolicą świata, to jest też jedynym miastem, w którym mieszka połowa mieszkańców całego kraju.  Co do porannych i wieczornych chłodów, to wydaje mi się, że zdążyłem wpaść do Mongolii na ostatnią chwilę przed atakami zimy. Jest koniec września, a jak mówią mi tutejsi, z początkiem października może już sypnąć śniegiem, a kilka tygodni później temperatura może zejść poniżej 45 stopni. Tutaj nie ma pory przejściowej znaczy wiosny lub jesieni. Dzisiaj kończy się lato, jutro zaczyna się zima i może się to teraz zdarzyć w każdej chwili.  Nie chciałbym tego przeżyć. Okrutnie nie lubię zimy i wszystkich towarzyszących jej zjawisk. Póki, co jest jeszcze dosyć ciepło (lata są tu z kolei bardzo upalne) i myślę, że uda mi się na czas uciec na południe, gdzie niskie temperatury nie będą mnie straszyć. Teraz za to straszy mnie, nieubłagalnie szybko zbliżające się do horyzontu, słońce. Skoro tylko za nim zniknie temperatura momentalnie powędruje kilkanaście kresek w dół. Muszę szybko zbiegać po schodach i spieszyć do ciepłego hostelu.

Przez następne dni zwiedzam sobie inne coraz bardziej oddalone od centrum w różnych kierunkach, dzielnice, wszystkie stosunkowo do siebie podobne, zostawiając sobie na koniec wisienkę z tortu, jaką według przewodników jest klasztor Gandan. Pełna jego nazwa brzmi Gandantegtschinlen i znaczy tyle, co Pełny Wolności. Klasztor Pełen Wolności położony jest stosunkowo blisko centrum, także nie trudno do niego trafić głównymi drogami. Jednak jak się pójdzie, tak jak ja najbardziej lubię, zaukami, tylnymi, wąskimi uliczkami, to po drodze trafić można na dodatkowe, tak jakby przedklasztorne atrakcje. W ten sposób udaje mi się wejść do buddyjskiej szkoły pełnej ogolonych chłopców, znaleźć nie wiem jak, jeszcze jedną górkę nie tylko z małą buddyjską świątynią i szamańskim kopcem, ale również z dosyć atrakcyjnym widokiem na miasto z innej strony i na koniec dostać się do klasztory Gandan jakby od tyłu. To pozwala mi przynajmniej na początku kontemplować to miejsce w zupełnej samotności. Potem im bliżej głównego wejścia tym robi się tłoczniej, głośniej i mniej duchowo. Długo chodzę po niemałym obszarze klasztoru zaglądając do chyba wszystkich pomieszczeń, podwórek i zakamarków, zdając sobie sprawę, że to już moje ostatnie chwile w kraju Dżingis Chana, ale na pewno nie ostatnie spotkania z Buddą, który z pewnością za południową granicą, w państwie środka, w którym będę już pojutrze, będzie miał równie wiele, równie ciekawych świątyń.

Dla mnie, zadeklarowanego anty mieszczucha, ciekawsze, ładniejsze i dużo, dużo przyjemniejsze jest jednak to, co z Jensem i Kathią znajdujemy kilkanaście kilometrów za Ułan Bator. No właśnie – Jens z Kathią również dotarli już do stolicy i również, jako, że autostopem nie udało im się przemierzyć znacznych połaci kraju, z podobnymi do moich przygodami przecięli Mongolię autobusem. Mamy oczywiście cały czas ze sobą kontakt, o ile zasięg Internetu na to pozwala, więc spotkanie w hostelu nie jest tym razem przypadkowe. A skoro już jesteśmy razem, to razem postanawiamy wyskoczyć na chwilę za miasto. Oni nie mają zbyt dużo czasu, bo muszą przygotować się na interview w chińskiej ambasadzie celem otrzymania wizy, a to nie takie proste. Trzeba mieć zarezerwowane w Chinach hotele i pociągi, czyli dobrze zaplanowaną całą trasę, co jest naturalnie bardzo pracochłonne i kosztuje dużo czasu. Nie tyle jednak, by sobie nie pozwolić na trochę przyjemności. Któregoś dnia rankiem, jak tylko temperatura się podnosi, ruszamy do założonego w 1993 roku Parku Narodowego Turtle Rock. W południowej części parku położona jest niewielka wioska Terenj, do której chcemy się dostać lokalnym autobusem, zamiast proponowanej w hostelu i biurach podróży drogiej taksówki lub co gorsza jeszcze droższej konnej przejażdżki na mocno wyeksploatowanych czworonogach. Znalezienie przystanku, kupno biletu za jedyne 2 złote nie nastręcza trudności. Znacznie gorzej jest przetrwać kilkadziesiąt minut stojąc w zatłoczonym autobusem, który, jak to chyba wszystkie autobusy mają tu w zwyczaju, nie jedzie asfaltową drogą łączącą Ułan Bator z Terenj, tylko na przestrzał, po wertepach, dziurach i piaskach przez step. Za to jak dojeżdżamy na miejsce jest już tylko ładnie. Późne lato okrywa cały park z przyległymi do niego górami i dolinami cudną złoto-bordowo-zieloną szatą, sprawiając, że po kilkunastu dniach przebywania na pustyni, a potem w zatłoczonym milionowym mieście, nie umiemy oderwać od niego wzroku. Jens z Kathią tak są zachwyceni, że postanawiają, po złożeniu wniosków, w takcie oczekiwania na wizę, przenieść się tutaj z hostelu i zamieszkać parę dni na łonie natury pod namiotem w tym niebywale pięknym miejscu. Pisząc te słowa, mogę już zdradzić, że mimo iż przeprowadzą się tu zaledwie pięć dni po naszym pobycie, drugi ranek zasypie ich i namiot śniegiem i będą musieli się ewakuować. Ja już w tym czasie będę już w Chinach, wdzięczny wszystkim, którym wdzięcznym być trzeba, gdy coś się w życiu udaje nie mając na to wpływu, że w porę zdążam uciec. Teraz, nie wiedząc jeszcze, co nas czeka w przyszłości, spragnieni kolorowej przyrody jak kania dżdżu, biegamy po zielonych górkach, wdrapujemy się na mniejsze i większe skały, łącznie z tą najciekawszą dającą parkowi nazwę, przypominającą ogromnego żółwia, podglądamy szybujące nad nami ptaki i dziko pasące się zwierzęta, smucąc się jednocześnie losem tych przywiązanych służących, jako turystyczna atrakcja. Smutno im, smutno nam. My jednak możemy na szczęście iść dalej. 3 kilometrowa, szeroka droga, wzdłuż wspaniale ubarwionych zagajników prowadzi nas do położonego na wzniesieniu pod ogromną skałą buddyjskiego miejsca medytacji. Lepszego miejsca na tego typu zajęcie nie można było znaleźć. Patrząc z klasztornego tarasu na rozłożystą w dolinę rozciągającą się jak okiem sięgnąć, sam mam ochotę usiąść i pomedytować. Tak robię i dopiero głos Jansa, a mi się wydaje, że maszynisty Transsyberyjskiej Kolei, która z Mongolii ma mnie zabrać do Chin wyrywa mnie z zadumy.

Nie ma, co marudzić – świat czeka, Pekin czeka, pociąg czeka, trzeba iść.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł