Do drewnianego pomostu w Wakai, tego samego, do którego tydzień temu dopłynąłem statkiem z Ampany, dopływamy jakoś tak w samo południe. Stwierdzam to, nie po zegarku, tylko po okropnym upale rozlewającym się wszędzie wkoło niczym Celebeskie Morze, będące częścią ogromnego Pacyfiku i po braku cienia. Na równiku o tej porze dnia, takowego po prostu nie ma.  

Statek na drugą stronę zatoki Tomini odpływa o 19- tej. Pytanie, więc – po jakiego czorta tak wcześniej prosiłem się przywieść, by teraz męczyć się kilka godzin w tropikalnym słońcu? Ano tak to już jest w podróży przez świat, że jak się chce coś zobaczyć, to czasem trzeba się nieźle namęczyć. Jak pamiętacie (albo przynajmniej, niektórzy pamiętają), gdy przybyłem do Wakai tydzień temu, nie miałem ani chwili czasu by rzucić porządnie okiem po okolicy, a owinąwszy ją tylko krótkim spojrzeniem wiedziałem, że jest tego warta. Nie wiedziałem tylko, jak bardzo i teraz mam ogromną nadzieję, że kilkugodzinny spacer przez wyspiarskie miasteczko wynagrodzi mi z nawiązką wylany spod kapelusza pot. Ok – tego nie wiedziałem, ale patrząc na wychodzące w morze drewniane domy postawione na wysokich, grubych palach, i rysującą się w dali za nimi dżunglę, już wiem, że będzie dobrze. Czego natomiast nie wiem w dalszym ciągu, gramoląc się niezdarnie z kołyszącej się łódki na wysoki pomost i łapiąc rzucane z niej bagaże, że nie tylko przyjdzie mi owym domom i ich mieszkańcom przyglądać się do wieczora, ale i w jednym z nich zamieszkać i spędzić na koralowej wyspie (która w całości wygląda tak, jak pokazuje zdjęcie z lotu ptaka na plakacie wyborczym, który sfotografowałem dla lepszego zobrazowania, o czym właściwie piszę – zdjęcie nr1 w galerii na dole) nie kilka godzin, tylko prawie dwa dni.

W drewnianej budce na końcu mola, w której chcę kupić bilet do Gorontalo, miasta po drugiej stronie zatoki, dowiaduję się, że dzisiaj statek nie odpłynie. A jutro? Jutro tak – zapewnia mnie niski uprzejmy jegomość, a ja nie bardzo mu wierzę i zastanawiam się – czy aby, to jego tak, znaczy tyle samo, co moje tak? Zresztą, co za różnica? Przewidując różnego rodzaju perypetie z dostaniem się do odległego o 400 km od Gorontalo lotniska w Manado, wierząc, że po drodze uda mi się trafić jeszcze jedno lub drugie miejsce, w którą będę chciał się dłużej zatrzymać i przede wszystkim nie chcąc się spieszyć, zarezerwowałem samolot na Bali dopiero na za tydzień. Mam, zatem sporo czasu i chętnie część z niego wykorzystam w drewnianej, niewielkiej, spokojnej, położonej na środku zatoki Timini wiosce Wakai.  – Gdzie mogę znaleźć nocleg? – pytam, pogodzony z tym, że zostaję. Zapyta pan na końcu drogi, w najbardziej wysuniętym w morze, domu – odpowiada mój rozmówca angielszczyzną nieznacznie tylko lepszą od mojej. Żeby uniknąć nieporozumienia wychodzi i ręką wskazuje kierunek. OK. – chyba trafię. We wsi, przez którą przebiega jedna, jako tako wyasfaltowana droga, trudno się zgubić – myślę, zarzucając rozgrzany upalnym słońcem plecak, na jeszcze bardziej rozgrzane plecy.

Pokoik w najbardziej w morze wysuniętym domu, okazuje się bardziej drewnianą celą niż hotelowym pokojem. Materac na ziemi, gwóźdź w ścianie, wentylator pod sufitem i szum fal pod podłogą, tworzą dokładnie taką scenerię, jakiej szukam w tubylczych domach, w oddalonych od zachodniej cywilizacji, wioskach. Ważne, że jest czysto, sucho i nie kręci się wiele domowych zwierząt typu szczury, żmije pająki i inne takie, z którymi nie lubię ani zasypiać, ani się budzić. Z lubością zrzucam przylepiony do mokrych pleców plecak i zanim jeszcze wyłożę się na materacu pod wentylatorem by przeczekać upał, muszę uczynić jeszcze jedną rzecz. Cudowne zapachy z kuchni, gdzie na otwartym ogniu stoi duży kocioł, spod którego wydobywają się owe wonności, przypominają mi, że już długo nic nie jadłem. Czy będę mógł skosztować tego, co jest pod pokrywką? Oczywiście, że mogę. Pani domu, jednocześnie recepcjonistka, kucharka i kelnerka, podaje mi miskę ryżu polaną owym smakowitym, pikantnym sosem spod pokrywki, dokłada kawałek kurczaka (mięsa od tygodnia nie miałem w ustach) i prosi bym usiadł sobie na werandzie na jednym z kilku plastikowych krzeseł. Co za wersal! Wyśmienity obiad spożywany na wysuniętym daleko w morze tarasie z widokiem na linię brzegową wyspy i zawijające się w oddali białe grzywy fal, sprawiają, że mojej drewnianej celi z materacem na podłodze dodaję w głowie nie jedną, nie dwie, tylko kilka gwiazdek, plasując ją tak gdzieś na poziomie pokoju w Sheratonie lub Hiltonie. Niebywałe przeżycie. Na tyle jest mi tu dobrze, że wpatrzony w morską dal, układający ponownie myśli w głowie, odkładam planowany spacer po okolicy na jutro i resztę dnia spędzam na wyginającym się we wszystkie strony plastikowym krześle.

Jutro pewniakiem czeka mnie długa wyprawa do dżungli po drugiej stronie wioski. Pani, podając mi miskę ryżu, mówiąc, że jest tam ukryty niewielki wodospad, nie zdaje sobie pewnie sprawy, jakie budzi we mnie emocje. Najchętniej zerwałbym się z krzesła od razu i pobiegł we wskazanym kierunku, ale i upał topiący nie tylko zapędy do wędrówki, ale i prowadzący do niej asfalt i błogi nastrój na tarasie skutecznie przytrzymują mnie na krześle. Jutro też jest dzień – myślę i mimo, że będzie z pewnością równie gorący, to jak wyjdę odpowiednio wcześniej, może uda mi się uniknąć największego skwaru – to po pierwsze – kombinuję w głowie, patrząc na gorącą kulę słońca zbliżającą się coraz bardziej do łączącej niebo i morze linii. Po drugie – ileż to już razy tłumaczyłem sobie, że życie nie sprowadza się tylko do zapieprzania między jedną przyjemnością, a drugą. Były rajskie plaże i laba, będzie dżungla i szukanie wodospadu, a między tym i tym niech będzie i trochę wytchnienia i czasu by poczucie jednego szczęścia nie wymieszało się zbytnio z poczuciem drugiego. Serotonina wywołująca szczęścia, jakie daje nicnierobienie, produkowana ostatnio hektolitrami, gdy schowany w cieniu palmowych liści wylegiwałem się na plaży, powoli ustępuje miejsca, dopaminie dającej mi niepomierną radość wywołaną zdobywaniem i odkrywaniem nowych miejsc – szczególnie, jeżeli są to ukryte w dżungli wodospady. Jednak najbardziej uwielbiam właśnie te chwile, gdy kończy się jedno, a jeszcze nie zaczęło drugie. Siedząc na chyboczącym się krześle, na drewnianym pomoście gdzieś na końcu świata, wsłuchuję się w przelewające się przeze mnie hormony szczęścia, które ustępując sobie nawzajem miejsca, wprowadzają mnie w niezwykle błogi stan. Błogostan, który uwielbiam.

Następnego ranka, gdy tylko przecieram zaspane jeszcze oczy i przez lekko uchylone drzwi wpatruję się w rozpostartą nad morzem płachtę rozgwieżdżonego nieba, od razu wiem, że zaczął się następny upalny dzień. Niby pora deszczowa, a chmur jak nie było tak nie ma. Zrywam się z szybko z łóżka (materaca) i zanim jeszcze gdzieś tam na wschodzie ukaże się wychodząca zza morza rozżarzona, niepozwalająca swobodnie oddychać, rozpalona kula tropikalnego słońca, jestem już na jedynej utwardzonej we wsi drodze, prowadzącej do odległej dżungli. Nie tylko ja wstaję wcześniej. Tutaj życie szybko się zaczyna. Potem wprawdzie lekko przysypia w południowej porze, gdy kompletnie nie da się żyć, by ponownie wybuchnąć wieczorem całą energią, gdy zachodzące promienie słońca już tak nie palą.

Maszerując szeroką drogą między kolorowymi domami: te bogatsze są murowane, obłożone od góry blachą, a w ich ogrodach mieni się od kwiatów, te biedniejsze drewniane nie są ogrodzone i w obejściu panuje duży nieład, ale rozwieszone na sznurach wyprane ubrania też nadają im jakiegoś kolorytu nie mogę nadziwić się tubylczej życzliwości i przyjazności. Zarówno przed tymi bogatszymi obejściami jak i przed tymi biedniejszymi, krzątający się w obejściach ludzie pozdrawiają mnie serdecznie uniesioną w górę ręką, szeroko się uśmiechają, a biegające wszędzie dzieciaki uważnie się mi przyglądają. Najbardziej frapuje je mój kapelusz. Czyżby oglądały filmy z Indiana Jonesem i przypominam im tę postać, która i mnie, gdy byłem podlotkiem bardzo fascynowała? Nigdy się tego nie dowiem, ale próbując go naśladować przytykam od czasu do czasu dłoń do kapelusza i mrugając okiem oddalam się w kierunku dżungli.

Za wioską, a przed dżunglą czeka mnie najtrudniejszy odcinek drogi. Dalej są już tylko ryżowe pola z wąską plotącą się przez nie ścieżką. Skończyła się droga, skończyła się jakakolwiek szansa na cień, a coraz wyżej wschodzące słońce nie pozostawia złudzeń, że będzie ciężko. I jest. Jest tym bardziej, że znaleziony po długich poszukiwaniach wodospad nie jest wodospadem i nie daje ani krzty ochłody, nie mówiąc o estetycznych widokach. Kiedyś pewnie był tu niewielki wodospad i patrząc na skały, po których spływał musiał być malowniczy. Dzisiaj niestety ledwie kilka kropel ścieka po gładkich kamieniach i chowa się w mrocznych czeluściach dżunglowego poszycia, nie tworząc pod nimi nawet małego bajorka. Całą wody z płynącej u góry rzeczki przekierunkowano za pomocą rur i węży do pobliskiej stacji pomp, a z niej pewnie dalej do wioski. No cóż mieszkańcy mają czystą wodę, ja nie mam wodospadu i życie toczy się dalej, ucząc mnie po raz kolejny, że nie cel, a droga do niego jest wyznacznikiem szczęścia. Tylko, że ja, czując płynące po plecach grube krople potu i spływający z twarzy przeciwsłoneczny krem, nie jestem pewien czy w tym momencie w pełni się z tą nauką zgadzam 😉

Za to coraz bardziej zgadzam się z nią, w drodze powrotnej. Im bliżej wioski i jednocześnie wieczora tym więcej radości przysparza wędrowanie bez celu. Włóczę się nie bacząc na czas (właśnie się dowiedziałem, że statek zamiast o 19-tej wypłynie najwcześniej o 21-szej, a i to też niepewne) po wszystkich zakamarkach dosyć rozległej jednak miejscowości. Ku memu, może nie wielkiemu, ale jednak zdziwieniu, a i wielkiej radości widzę i obserwuję, w jakiej harmonii i zgodzie potrafią w odległych cywilizacjach współżyć ze sobą ludzie różnych religii i różnej majętności i różnego społecznego statusu. Przed chwilą mijałem katolicki kościół, z którego rankiem dobiegało bicie dzwonów, teraz stoję przed wybudowanym na palach meczetem, z którego pewnie zaraz muezzin zacznie nawoływać do wieczornej modlitwy, po ulicach spacerują kobiety z rozpuszczonymi włosami ramię w ramie z sąsiadkami okrywającymi je chustami, a faceci popijają wspólnie kawę w przydrożnym barze nie bardzo zwracając uwagę, kto jakie ma nakrycie głowy wskazujące, któremu Bogu za tę kawę dziękuje. O mieszanych domach, tych bogatszych murowanych z ładnymi ogródkami i tych biednych, drewnianych na palach już pisałem. Tak samo jak domy, różnią się też ich mieszkańcy.  Ci piersi nieźle odziani, często poruszający się skuterami, lub tuk-tukami (samochodów nie widziałem, przecież nie ma dróg) mieszają się, szczególnie na targu, z tymi drugimi na wpół nagimi, chodzącymi boso, lub co najwyżej w zniszczonych klapkach, zupełnie nie zwracając uwagi, na to kto jak wygląda lub w jakim domu mieszaka. Również dzieci w jedynej we wsi szkole, wszystkie tak samo odziane w brązowe stroje, odróżniające się od siebie jedynie nakryciem głowy, wspólnie, zdaje się bez podziałów na lepszych i gorszych, biegają po szkolnym boisku (wprawiając mnie w nielichą zadumę, jak można biegać w takim upale) lub wieczorem skaczą i pływają w „przydomowych basenach”. W tym wypadku biedniejsi mieszkańcy mają trochę lepiej, bo mieszkając w domach na palach mają baseny, że tak powiem pod podłogą. Napisałem – „zdaje się bez podziałów”, bo faktycznie jest to tylko moje subiektywne odczucie, wynikające z obserwacji całodniowego życia wioski, a patrząc na uśmiechnięte twarze wszystkich, autentycznie wszystkich mijanych ludzi wydaje mi się, że się nie mylę. Poza tym nie sądzę, żeby dobrosąsiedzkie stosunki, mocno różniących się od siebie przekonaniami, religią czy majątkiem, ludzi były tutaj regulowane jakimś specjalnym prawem, czy wymuszane odpowiednimi nakazami lub zakazami. Nie widziałem żadnych urzędów, typu policja, sąd czy coś w tym stylu, które by na to wskazywały. Może jedynym prawem, organizującym wspólne życie na koralowych wyspach Tongan jest prawo moralne, które każdy mieszkaniec wysp ma w sobie – zastanawiam się, a jedynymi instytucjami broniącymi owych praw są mijane przeze mnie kościoły i meczety? Nie wiem. Jeżeli jednak tak jest to, może Emanuel Kant, poszukując dowodu na istnienie Boga, miał rację pisząc swoje najsłynniejsze zdanie: „niebo gwiaździste nade mną, a prawo moralne we mnie” – myślę stojąc już na promie i patrząc na oddalającą się wyspę, jej mieszkańców, świecące nad nią symbole dwóch religii i rozgwieżdżone dookoła niebo.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł