Sablayan to dla mnie nie tylko koniec przygody z wyspą Mindoro i Filipinami, nie tylko pożegnanie z Azją i tropikami, ale póki, co to początek krótkiej przerwy w całej podróży „Into the World”. Kilka spraw wzywa mnie na chwilę do Europy, przeto spakowawszy plecak, pomachawszy na pożegnanie Aśce i Jolce (one szczęściary zostają jeszcze na Filipinach) siedzę już w autobusie i jadę w kierunku Manili. Od teraz przez następne dwie doby wszystko będzie działo się szybko.
Szybko muszę dojechać do portu, szybko zmienić autobus na prom i dotrzeć do Batangas City na wyspie Luzon, by tutaj znowu szybko znaleźć odpowiedni autobus, który szybko dowiezie mnie do Manili. Wszystko, dlatego, że jutro rano mam już zarezerwowany samolot z Manili do Berlina, a jeszcze chcę zdążyć szybko się wyspać. Zdążyłem. Podróż z Sablayan, dwoma autobusami, promem i dwoma jeepneyami, mimo że długa, przebiegła tak szybko, że nawet nie zauważyłem kiedy krajobraz za oknem zmienił się z zielono-górskiego, oblanego lazurowym morzem na ten szary miejski, widziany najpierw z zakurzonego, przeładowanego jeepneya, a teraz z owalnego okienka unoszącego mnie coraz wyżej samolotu.
W Singapurze mam przesiadkę i 12 godzin czasu. Zbyt dużo, żeby marnować go na lotnisku, ale może wystarczy by skoczyć na chwilę do centrum i jeszcze raz (niedawno byliśmy tu z Asią) się w nim zagubić? 12 godzin, by dojechać z lotniska do miasta, wrócić przynajmniej 2 godziny przed odlotem i zdążyć trochę po nim połazić powinno starczyć – tylko szybko. Więc znowu szybko na autobus (dobrze, że już się tu znam i nie tracę czasu na szukanie), szybko do centrum. Tu już trochę wolniej. Najpierw spacer do dobrze mi znanej Little India. Wiem, że mają tu pyszne, różnorodne, tanie jedzenie i przede wszystkim soki z najróżniejszych owoców świata, a tego po kilkutygodniowym pobycie na Filipinach, gdzie wszystko jest super oprócz jedzenia, bardzo mi brakuje. Szybko uzupełniam filipińskie straty i znowu szybko przemieszczam się z Małych Indii do Wielkiego Singapuru. Tutaj łapię oddech, trochę zwalniam, ba nawet pozwalam sobie na chwilę relaksu, siadam nad wodą i upajam się niewątpliwym urokiem wielkomiejskiej cywilizacji. Niedługo wszakże. Pobliskie kuranty wybijają godzinę 20-tą, więc czas wracać i zacząć się spieszyć. Szybko na przystanek i szybko na lotnisko.
W Berlinie wiele się nie zmienia, a nawet jeszcze bardziej przyspiesza. Autobus do Düsseldorfu mam za dwie godziny z dworca autobusowego w centrum miasta, więc muszę się nieźle uwijać by odebrać bagaż, przejść biuro migracyjne i na niego zdążyć. Zdążam.Mam tylko nadzieję, że ta gonitwa niedługo się skończy. Mam nadzieję, że w europejskiej zawierusze znajdę czas by nadrobić powstałe ostatnio na blogu zaległości, Przecież od ostatniego wpisu tyle się podziało. Skończył się Wietnam. Był Laos. Była ponownie Tajlandia (tylko, że teraz ta północna górzysta). No i oczywiście były Filipiny, na których wydaje mi się, że jeszcze jestem, bo w ciągu ostatnich godzin wszystko działo się tak szybko.
Trochę Singapur Frankfurt przypomina…
Bo tak po prawdzie to te wszystkie centra bankowe i wielkie miasta sa do siebie podobne. Przynajmniej troche