Od jakiegoś czasu Równik stał się dla mnie czymś w rodzaju ulicy dzielącej mnie od placu zabaw. Za każdym razem, gdy chcę się pobawić, albo zmienić zabawki, muszę przezeń przeskoczyć. Szczęściem nie jest ruchliwy i niebezpieczny, więc przeskakiwanie z półkuli na półkulę nie zabiera mi ani dużo czasu, ani nie zagraża mojemu życiu. Niestety też nie dostarcza zbyt wielu emocji, o przygodach nie wspominając. Tak jest i tym razem. Ot po prostu wsiadam na północnej półkuli, tuż nad Równikiem w Manado, do samolotu i po półtorej godzinie, zostawiając za sobą wulkany Sulawesi, wysiadam na półkuli południowej na wyspie Bali, wprost przy cudownych plażach w Denpasar. W Denpasar, które od teraz, obok Bangkoku i Kuala Lumpur, staje się moją najczęściej odwiedzaną miejscowością w Azji Południowo Wschodniej. Który to już raz tutaj jestem? Bodajże trzeci albo czwarty? Musiałbym się zastanowić, ale to potem. Teraz muszę szybko się rozejrzeć za przewozem i miejscem na nocleg. Zostaję na Bali tylko półtora dnia (pojutrze nad ranem mam dalszy lot do Tajlandii), więc nie chcę tak krótkiego czasu zmarnować na niepotrzebne teraz rozmyślania. Bali to przecież Bali i jakoś muszę swój pobyt tu zaznaczyć.

Narodowe lotnisko, z którego wychodzę na gwarną ulicę w zasadzie, oprócz wielkości, niczym innym nie różni się od wielkiego, sąsiedniego międzynarodowego. Tak jak przed tamtym, tak przed tym, stoją tłumy ubranych w brązowe spodnie i białe koszule kierowców taksówek, próbujących wyłapać klienta na podwózkę do centrum za horrendalnie wysoką cenę. Troszkę dalej stoją kierowcy niezrzeszonych taksówek. Ci, już nie tak ładnie ubrani, są znacznie tańsi, ale też drodzy. Jeszcze dalej, już na ulicy stoją młodzi chłopcy z kaskami w ręku i zaparkowanymi nieopodal motorkami. Ci są najtańsi, ale też trzeba z nimi ostro handlować. Jak wspomniałem jestem tutaj trzeci, albo czwarty (jeszcze się nie doliczyłem) raz, więc ceny znam i długo nie muszę dyskutować. Z najwyższej półki, jaką proponuje chłopak

o śniadej twarzy, w kwiecistej koszuli, z typową balijską czapką, zakrywającą kruczo czarne włosy, schodzę, no może nie do najniższej (żyła nie jestem), ale tak gdzieś do tej drugiej od spodu. Płacę 1 dolar i po chwili, siedząc na tylnym siedzeniu kolorowego motorka, mknę znaną mi szeroką ulicą w kierunku ogromnego ronda.  

No rondzie wszystko się zmienia. Odtąd ponownie zaczynam odkrywać miejsce, które wydawało mi się, już tak dobrze znam. Do tej pory na rondzie zawsze skręcałem w lewo do niesympatycznego, pełnego hoteli, restauracji i kantorów wymiany walut, centrum, a teraz proszę mojego kierowcę by skręcił w prawo. Wierzcie mi – na rondzie przy lotnisku nie ma lepszej drogi niż ta w prawo. Od dzisiaj, o ile jeszcze kiedykolwiek przyjdzie mi na krócej lub dłużej zatrzymać się w Denpasar, zawsze wybiorę drogę w prawo i wszystkim tak radzę. Wprawdzie nie ma tu wiele możliwości noclegowych, ale zawsze coś się znajdzie, nie ma wielu sklepów, restauracji, ale z głodu człowiek nie umrze, nie ma banków i kantorów etc., ale za to jest spokój, cisza i przede wszystkim cudne, czyste niezatłoczone plaże.

Plaże, na które wybieram się niezwłocznie po zostawieniu plecaka w małym, przytulnym, bardzo tanim przydrożnym hostelu. Nie zabawię tu długo, zaledwie jedną noc więc nie dbam o szczegóły. Ważne, że jest czysto, wygodne łóżko, prysznic i niezła kuchnia, a to, że budynek usytuowany jest bezpośrednio przy głównej drodze, nie powinno mi zbytnio przeszkadzać. Szybko załatwiam formalności, płacę gotówką, całe 5 dolarów za jedną noc i już mnie nie ma. Jeszcze szybciej, bo w kilka minut, jestem na ogromnej, pustej złotej plaży, oblewanej spienionymi falami seledynowo błękitnego morza i w mig orientuję się, że jestem tu znacznie za szybko.   

O tej porze (jest przedpołudnie), na plaży nie da się ani wysiedzieć, ani wystać, ani tym bardziej wyleżeć. Podzwrotnikowa temperatura sięgająca w słońcu z pewnością kilku kresek pond 50 i brak jakiekolwiek cienia powodują, że tak szybko jak na plażę wszedłem, tak szybko się z niej wycofuję. Przed wieczorem nie ma po co tu wracać. Jedyne, co o tej porze dnia można robić, to wrócić do hostelu, wyłożyć się pod wiatrakiem i z książką w ręce przeczekać największy upał. Tak robię.

Za to popołudnie i wieczór (tak samo dzisiaj jak i zapewne jutro) wspaniale rekompensują kilka przeczekanych w hostelu godzin. Powoli otwierają się małe sklepy (w południe wszystko jest zamknięte, także nawet wody się nie kupi) restauracje, przydrożne bary typu garkuchnie, w których najchętniej się stołuję itp. Na ulicę wychodzą ludzie, na skwerkach siedzą taksówkarze i rykszarze w tradycyjnych balijskich czapko-szalikach na głowach, jednym słowem robi się ruch, który od czasu do czasu zatrzymuję na wieczność, pstrykając uśmiechającym się do obiektywu ludziom jedno, dwa, trzy… na końcu wyszło, że kilkanaście zdjęć. Włócząc się wąskimi uliczkami, przyglądając się mijanym niezwykle sympatycznym Balijczykom, zaglądając do jednego czy drugiego pachnącego ostrymi przyprawami, garnka i przeczekując, wciąż niepozwalającą pójść na plażę, temperaturę, na chwilę wpadam w krótką nostalgię i przenoszę się z powrotem na opuszczoną kilka godzin temu Sulawesi. Tak jak kiedyś na niej trafiłem przypadkowo na balijską wioskę i zrobiło się błogo pod sercem, tak teraz, będąc na Bali, trafiam na typowy toradżański dom i robi mi się równie przyjemnie. Ech te wspomnienia 😉     

Te, chociaż kolorowe, ładnie obrazujące uliczne życie zdjęcia, nijak się mają do tych, które, już nie w ilości kilkanaście, a kilkadziesiąt, strzelam, gdy ponownie wracam na plażę. Co tu się teraz dzieje? Ludzie tłumnie spacerują wzdłuż rozbijających się o brzeg fal. Samoloty lądują i startują z pobliskiego lotniska, dotykając niemal kołami rozgrzanego plażowego piasku. Rybacy zarzucają sieci, wyciągając z dna stosy owoców morza. Kelnerzy i naganiacze niestrudzenie zapraszają do zajęcia miejsca przy którymś z plastikowych stolików, na którym momentalnie ląduje butelka zimnej wody. Ot życie przeniosło się z ulicy na plażę. Ale to jeszcze nic. Najciekawiej robi się w momencie, gdy złota tarcza prażącego do niedawna słońca, zmierzając ku horyzontowi, zamienia się najpierw w różową, potem pomarańczową, a na końcu czerwoną kulę i powoli, acz nieubłagalnie znika w morskich głębinach coraz ciemniejszego, ale cudownie oświetlonego morza. Natura obdarza mnie niewiarygodnym iluminacyjnym spektaklem, za który zawsze w takich chwilach jestem jej bardzo wdzięczny. Kiedyś czytałem, że na Bali można podziwiać najpiękniejsze zachody słońca. To prawda.

Podziwiam takowy dzisiaj, podziwiam jutro, po czym odebrawszy już o zmroku z hostelu plecak zarzucam go sobie na ramię i długim pięciokilometrowym spacerem, do cudownie oświetlonego po zmroku ronda i dalej, do lotniska (tym razem idę pieszo) żegnam się z jedną z najładniejszych wysp Indonezji. Czy na zawsze? Nie wiem. Gdy opuszczałem ją pierwszy raz, nawet do głowy mi nie przyszło, że będę tu jeszcze i drugi i trzeci, więc kto wie czy i nie czwarty lub piąty? Samolot do Bangkoku odlatuje o 5 rano. Kładąc sobie materac i śpiwór w znanym od dawna kącie międzynarodowego lotniska (to nie pierwsza moja tu noc), myślę sobie, że nie miałbym nic przeciwko temu.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł