Trudno po dwóch latach, siedmiu miesiącach i czternastu dniach przerwy, powrócić od tak, do tego, co kiedyś było powszechnością i rutyną. Stoję w hali odpraw na lotnisku w Istambule, przede mną, falujące morze głów, wolno przesuwa się w stronę kilku stanowisk odprawy paszportów, a ja, nie mając wyjścia, przez ponad godzinę faluję wraz z nim. Chyba odwykłem od trudności podróżowania z plecakiem przez świat – myślę, coraz bardziej zmęczony i zniecierpliwiony. Od piątej rano jestem na nogach (autobusem z Wrocławia do Berlina, w Berlinie opóźniony wylot i teraz ta kolejka), a końca dnia nie widać. Jednak, gdy tylko wbijają mi do paszportu stempel wjazdu, wszystko się zmienia. Z plecakiem na ramionach opuszczam strefę przylotów i czuję, jak duch podróży na nowo do mnie powraca, a zmęczona głowa szybko przestawia się na sprawne ogarnianie nowej rzeczywistości. Jak zawsze na lotniskach, po kolei, załatwiam najważniejsze sprawy. Po pierwsze wymieniam trochę euro, nie dużo, bo na lotniskach kurs jest zawsze najgorszy, ale na tyle dużo, by jakoś dostać się do miasta, coś zjeść i ewentualnie, jeżeli nie będą honorować karty kredytowej, zapłacić za pierwszy nocleg. Potem muszę znaleźć najtańsze, ale bezpieczne połączenie z centrum (tutaj jest to akurat metro), rozeznać rozkład jazdy i kupić bilet. Z dwoma pierwszymi nie mam problemu. Droga do metra, jak na wszystkich lotniskach, jest świetnie oznakowana. Kolorowe nitki podziemnych połączeń i punkty możliwych przesiadek też nie są trudne do odczytania. Podobne są do wszystkich planów metra na całym świecie. Jedynie z kupnem biletu nie potrafię sobie poradzić.  W automatach stojących przy wejściu można tylko doładować elektroniczną kartę, której oczywiście nie posiadam i nikt nie potrafi mi wytłumaczyć gdzie takową o tej porze mogę kupić. Jak zwykle w takich przypadkach z pomocą przychodzą ludzie. Sympatyczny, młody Istambułczyk, którego zaczepiam i proszę o pomoc, nie tylko umożliwia mi wejście do metra na swoją kartę, ale jedzie ze mną prawie do końca, dwukrotnie się przesiadając i za każdym razem płacąc ze swojej karty. Tak oto przyjaźnie wita mnie Turcja. Bardzo mnie to cieszy.

Natomiast znacznie mniej cieszy mnie widok, jaki zastaję po wyjściu z metra. Plac Taksim, w pobliżu, którego wczoraj eksplodowała bomba zabijając, co najmniej 6 osób i ponad 50 raniąc, obstawiony jest policją i wojskiem. Mnie, który miałem w Istambule aklimatyzować się do ponownego życia w podróży, ani ten obraz, ani ta sytuacja absolutnie nie pomaga. Czym prędzej, tym bardziej, że zrobił się późny wieczór, szukam zarezerwowanego wcześniej hostelu (powinien być około 500-600 metrów stąd) i bezpiecznie znikam pod jego dachem, odkładając dalszy proces aklimatyzacji do jutra.

Jutro, czyli dzisiaj, jest trochę lepiej. Chociaż mijając, na głównym deptaku, miejsce przedwczorajszego wybuchu, dzisiaj udekorowane kwiatami i otoczone kordonem pogrążonych w żałobie ludzi, czuję ponownie gęsią skórkę na ciele i myślę o jak najszybszym opuszczeniu Stambułu. Kilka metrów dalej nieco chłonę. Jeszcze raz analizuję sytuację i zmieniam zamiar. Zostanę jeszcze dwa dni. Tyle powinno mi wystarczyć, by dokończyć proces aklimatyzacji, na nowo poczuć w sobie zew wędrówki, przypomnieć sobie jak wygląda normalny dzień w drodze, przepakować nieco plecak i dokupić kilka niezbędnych rzeczy, których nie zabrałem, by nie obciążać zbytnio nadanego w samolocie bagażu. Naturalnie chcę mieć też chwilę, by chociaż pobieżnie rzucić okiem na podobno najładniejsze miasto w Turcji. Pobieżnie? Tak, ale nie tylko dlatego, że sytuacja polityczna i atmosfera po ataku terrorystycznym, a także zachmurzone niebo i kiepska pogoda nie zachęcają do długiego spokojnego zwiedzania, ale przede wszystkim, dlatego, że zamierzam zatrzymać się tutaj dłużej, wracając z Indii na przełomie sierpnia września. Mam nadzieję, że wtedy i pogoda i klimat polityczny będą znacznie mi łaskawsze.

Tylko jak kilkunastomilionowemu miastu, położonemu nie tylko na kilku półwyspach i wyspach, ale nawet na dwóch kontynentach przyjrzeć się pobieżnie? Od czego zacząć, z czego nie zrezygnować, a co zostawić na później? Jeszcze nie wiem, ale, że zupełnie przypadkowo mieszkam dwie przecznice od muzeum Adama Mickiewicza (muzeum mieści się w niewielkim domu, w którym nasz wieszcz 26.11.1855 roku dokonał żywota), to właśnie od tego miejsca rozpoczynam przygodę z miastem i tam też znajduję odpowiedź na powyższe pytanie. Z pomocą przychodzi mi taki oto przeczytany opis: „Wczoraj o świcie ujrzeliśmy Bosfor. Odblask słońca padający na miasto, wielkie sprawił wrażenie. Patrzyliśmy, że się tak wyrażę, na rodzący się Konstantynopol, wynurzający się z cienia i mgły. Musieliśmy czekać długo, nim wydano nam nasze rzeczy. Tymczasem podziwialiśmy meczet Achmeda, potem Seraj i świętą Zofię, która panuje nad wzgórzem, na którym wznosi się Konstantynopol. Łódka przeniosła nas na wybrzeże przedmieścia Galata”. Zaznaczam na mapie Meczet Achmeda, Seraj i św. Zofię, dodaję do tego most nad Bosforem i mając gotowy plan na szybkie zwiedzanie Stambułu, już wkrótce nie łódką, ale promem, przeprawiam się do europejskiej części miasta i długim spacerem obchodzę zaznaczone miejsca.

Po długiej, trochę męczącej, ale wspaniałej wędrówce, po wypiciu kilku tureckich herbat, zjedzeniu kebaba i niezmiernie słodkiego ciastka, czuję się w nowym świecie na tyle zaaklimatyzowany, że już następnego dnia z plecakiem i w pełnej gotowości do dalszej podróży przez świat, ustawiam się w kolejce do autobusu. Za 149 lirów, czyli około 8 euro (1 euro = 19 Tli) kupuję bilet, siadam wygodnie przy oknie i ruszam do Bursy, a przechodzący od czasu do czasu, między siedzeniami stewart, pchając mały wózek z kawą, herbatą i ciasteczkami oraz coraz bardziej egzotyczne widoki za oknem, dbają, bym się przez następne 4 godziny nie nudził.

W Bursie jest już zupełnie inaczej. W Bursie stary duch podróżnika już na dobre usadowił się w moim wnętrzu, a po pierwszych, niepewnych i co tu dużo mówić trochę przestraszonych, bombowym atakiem, myślach, śladu nie ma. Jak stary bywalec „świata” szybko orientuję się, jak z oddalonego o kilkanaście kilometrów od miasta, dworca autobusowego (otogar) dojechać do centrum. W Turcji, jak widać i jak się okaże, wszystkie terminale autobusowe usytuowane są z dala od miejskich zabudowań. Nigdy jednak nie będę miał problemu by się z nich wydostać, bo miejska komunikacja: autobus, tramwaj, metro kursuje świetnie. Równie szybko znajduję tani pokój, który wynajmuję na dwie noce i już po kilku chwilach od przyjazdu do pierwszej stolicy Osmańskiego Imperium zaczynam robić to, co w trakcie podróży przez świat, robię najczęściej i najchętniej. Zaczynam zwiedzać. A, że nie bardzo wiem, od czego zacząć, przeto pierwsze kroki kieruję do muzeum stojącego dokładnie vis a vis mojego hotelu. To chyba najlepszy pomysł do rozpoczęcia przygody z, oddalonymi o kilka stuleci, czasami dynastii tureckich Osmanów. Ha, jak się okazuje, nie tylko Osmanów i nie kilka stuleci, a kilka tysięcy lat.

Miasto zostało bowiem założone już III wieku p.n.e. przez króla Bityni Presjasza w okolicach greckiej koloni Kios, a żeby było jeszcze ciekawiej i jeszcze starzej to wykopaliska archeologiczne wskazują, że już w okresie 5000 -3500 lat p.n.e. istniała w tym miejscu sporej wielkości osada, co ustawia Bursę w pierwszym rzędzie najstarszych miast naszej cywilizacji. Oczywiście największy rozkwit miasta przypada na czas przynależności do cesarstwa rzymskiego, a następnie do Bizancjum, kiedy rozwinął się tutaj handel, przede wszystkim jedwabiem. W czasach średniowiecza Bursa, jak większość miast przechodziła zmienne koleje losu zyskując i tracąc na znaczeniu, aż 6 kwietnia 1326 roku po dziesięcioletnim oblężeniu, została zdobyta przez Osmanów i stała się pierwszą stolicą rodzącego się imperium. W roku 1402, po najeździe wojsk Timura, stolicę przeniesiono do Adrianopola, a znaczenie Bursy upadło, by dopiero w latach 60-tych XX wieku ponownie zdobyć się na szybki rozwój i znaczną rozbudowę.

Pozostałe z tamtych czasów zabytki – meczety: Yasil i Yildirim Bayezid oraz wielki meczet Ulu, średniowieczne miejsca handlu – bazary: Koza Han i Emir Han, mauzolea, grobowce i ruiny murów baszt i zamków, znajdują się głównie w starej dzielnicy miasta i właśnie tam udaję się niezwłocznie po przejrzeniu wszystkich sal, gablot i eksponatów niewielkiego, ale bardzo ciekawego muzeum.

Nie ma w Bursie chyba nic przyjemniejszego od wypicia wieczorem, na dziedzińcu jednego z jedwabnych bazarów, szklaneczki mocnej, słodkiej tureckiej herbaty, parzonej w tradycyjny sposób w metalowych fikuśnych dzbanuszkach. Tak sobie przynajmniej myślę, przytykając gorącą szklaneczkę (szklaneczkę, bo one naprawdę są malutkie, takie na kilka łyków) do ust i spoglądając w różowiejące od zachodu niebo, wiszące tuż, tuż nad czubkiem ogromnej, zasłaniającej od tej strony miasto, góry. Nie ma? – zastanawiam się,  coraz intensywniej wbijając wzrok w znikającą w ciemnościach górę. A gdyby tak jutro przestać żyć przeszłością, jedwabnym szlakiem i osmańskimi czasami? Wyrwać się z wiru wciągającego w mury starego miasta i wyskoczyć gdzieś tam poza jego obszar i spojrzeć na wszystko, co już przeszło i co jeszcze jest, z góry? Jestem pewien, że widoki z wysokości kilkuset metrów mogą być równie smaczne jak słodka, właśnie dopita herbata. Chciałem jutro już jechać dalej, ale rozumie się samo przez się, że z takim planem w głowie nie spakuję dzisiaj plecaka. Przedłużam pobyt o jeden dzień i jutro rano jestem już na krętej asfaltowej drodze wijącej się w górę. Wchodzę bardzo wysoko, ale nie tak wysoko, jak sobie wyobrażałem. Dochodzę do miejsca skąd na szczyt pociągnięto kolejkę linową i tylko nią można wjechać wyżej. Pieszo nie da rady. Przynajmniej, ja ani szlaku, ani ścieżki, która prowadziłaby w górę, poza ogrodzony teren kolejki, nie znajduję. Inna sprawa, że kolejką też nie rady, bo z powodu silnego wiatru, czasowo nie działa. No trudno. Stąd widok, chociaż nie taki, jak pewnie z wierzchołka, też jest imponujący, a mnie przychodzi nacieszyć się nie tylko nim, ale i długim spacerem z powrotem po mniej zatłoczonych, mniej turystycznych zakątkach miasta. Chyba ten spontaniczny, nieplanowany spacer, w trakcie którego oprócz ekscytujących widoków i spokoju dnia codziennego tureckiej prowincji, nie mam niczego do szukania, niczego do zwiedzania, ani nawet niczego do opisywania, sprawia mi największą przyjemność. Po bardzo tłocznym i turystycznym Istambule, po bardzo historycznej i również tłocznej Bursie, potrzebuję trochę czasu z dala od bazarów, ulicznego zgiełku i turystycznych atrakcji. Schodząc w dół do miasta, przyglądam się jak spokojnie i beztrosko żyją ludzie na obrzeżach dużego miasta, jak kobiety rozwieszają pranie na rozwieszonych za oknem sznurkach, jak mężczyźni siedzący pod drzewem grają w domino i jak bezpańskie psy i koty wylegują się na ulicach i płotach. Tylko dzieci nie widzę. Pewnie i tu na prowincję dotarła już cyfryzacja XXI wieku i dzieciaki zamiast gonić po podwórkach wolą siedzieć w domu przed smartfonem? Tak przypuszczam, chociaż sprawdzić tego nie mogę. Do okien, ani do mieszkań nie zaglądam.  

Po długim spacerze mniej ludnymi zakamarkami, z dala od centrum, czuję się już tak dobrze zaaklimatyzowany w Turcji i jej obyczajach, że z niecierpliwością wyglądam następnych etapów podróży przez ten ogromny, ale do tej pory nieznany i prawdopodobnie dlatego wydawało mi się, niebezpieczny kraj. Od początku nie chciałem traktować Turcji tylko, jako kraju tranzytowego w drodze do Indii i przejść przez niego najszybciej jak się da. Mimo pewnych obaw, bardzo chciałem i i dalej chcę zwiedzić przynajmniej Azję Mniejszą, należącą kiedyś do starożytnej Grecji i odwiedzić znane z literatury, historii i filozofii miejsca jak: Troja, Efez czy Milet. Teraz, gdy po kilku dniach czuję się tutaj znacznie pewniej i bezpiecznie z tym większą radością kupuję bilet na autobus do Canakkale i ruszam w kierunku Troi.

Następny Artykuł
Poprzedni Artykuł